Filipiny odcisnęły na mnie niesamowite wrażenie, a turkusowy kolor wody, wciąż widzę przed oczyma zasypiając każdego wieczora. Czas jednak biegnie nieubłaganie, a i wycieczka krótsza o 3 tygodnie. Nie pozostało mi więc nic innego, jak ruszać dalej. Tym razem, tak jak wspomniałem w poprzednim poście, kolejnym celem będzie Wietnam! :) Wietnam, który w Polsce postrzegany jest niezwykle stereotypowo, co oczywiście jest piętnem wielu wojen, jakie miały miejsce w tym rejonie świata. Cóż, ja również przed wizytą w tym jakże interesującym kraju, widziałem Wietnam raczej w barwach moro. Filmy z dzieciństwa o Rambo, z nieustraszonym Sylvestrem Stallone, dodawały jedynie kolorytu mojej wyobraźni.
28 lutego dolatuje do Hanoi (stolicy) i od razu szukam bankomatu, bo w portfelu pustki. Podczas wizyty u „ściany płaczu”, dopada mnie pierwsza niespodzianka i zawód zarazem. Wietnam posiada bowiem swoją własną walutę – Dong. Cały problem polega na tym, że ludzie posługują się tu ogromnymi nominałami. 1 USD (dolar amerykański) to około 20 000 Dongów. Idąc więc do sklepu, można sobie kupić batonika za 25 000, a robiąc większe zakupy, płaci się w milionach! Nie za bardzo ten fakt przypadł mi do gustu, ponieważ moje zdolności matematyczne kończą się na tabliczce mnożenia i prostych ułamkach (bez sprowadzania do wspólnego mianownika rzecz jasna :P). Od początku zdałem sobie sprawę, iż taksówkarze i handlarze będą mnie „robić w konia” na prawo i lewo. Starałem się jednak być skupiony i ostrożny :) Za taksówkę do mojego hostelu płacę 370 000 dongów i już mnie to przeraża… Dotarłem jednak cały i zdrowy. Po check-inie wybrałem się na krótki spacer, żeby trochę zobaczyć, jak to tu wygląda. Mój spacer, przeradza się w walkę o przetrwanie, na co może wskazywać tytuł dzisiejszego posta. Na próżno szukać słów, które oddałyby ruch panujący na ulicach stolicy. Dodam, może jeszcze tylko, że w Hanoi żyje ok. 6,5 mln ludzi (to tak oficjalnie) i bardzo prawdopodobne jest, iż każdy z mieszkańców posiada swój własny skuter! Przechodząc przez ulicę, życie przelatuje mi przed oczami i przypominają mi się historie z mojego dzieciństwa… Aby przetrwać tę nieustającą batalię, musimy pamiętać aby trzymać się jednej podstawowej zasady – nie zatrzymywać się! Podróżując przez zatłoczone milionami skuterów ulice wietnamskich miast, to najgorsze co możemy zrobić. Jak już podjęło się decyzję, że idziemy, to należy kroczyć naprzód, choćby samochód ciężarowy z drewnianymi balami jechał w naszą stronę 100km/h (no może nie bierzcie tego aż tak dosłownie :)). Kiedy jesteśmy niepewni, wprowadza to tylko dezorientację i kierowcy skuterów nie mogą nas sprawnie wyminąć. Na drogach w Wietnamie ginie codziennie ok 10 osób w wypadkach. Na szczęście, ja tę statystykę poznałem dopiero pod koniec mojej wycieczki :)
28 lutego dolatuje do Hanoi (stolicy) i od razu szukam bankomatu, bo w portfelu pustki. Podczas wizyty u „ściany płaczu”, dopada mnie pierwsza niespodzianka i zawód zarazem. Wietnam posiada bowiem swoją własną walutę – Dong. Cały problem polega na tym, że ludzie posługują się tu ogromnymi nominałami. 1 USD (dolar amerykański) to około 20 000 Dongów. Idąc więc do sklepu, można sobie kupić batonika za 25 000, a robiąc większe zakupy, płaci się w milionach! Nie za bardzo ten fakt przypadł mi do gustu, ponieważ moje zdolności matematyczne kończą się na tabliczce mnożenia i prostych ułamkach (bez sprowadzania do wspólnego mianownika rzecz jasna :P). Od początku zdałem sobie sprawę, iż taksówkarze i handlarze będą mnie „robić w konia” na prawo i lewo. Starałem się jednak być skupiony i ostrożny :) Za taksówkę do mojego hostelu płacę 370 000 dongów i już mnie to przeraża… Dotarłem jednak cały i zdrowy. Po check-inie wybrałem się na krótki spacer, żeby trochę zobaczyć, jak to tu wygląda. Mój spacer, przeradza się w walkę o przetrwanie, na co może wskazywać tytuł dzisiejszego posta. Na próżno szukać słów, które oddałyby ruch panujący na ulicach stolicy. Dodam, może jeszcze tylko, że w Hanoi żyje ok. 6,5 mln ludzi (to tak oficjalnie) i bardzo prawdopodobne jest, iż każdy z mieszkańców posiada swój własny skuter! Przechodząc przez ulicę, życie przelatuje mi przed oczami i przypominają mi się historie z mojego dzieciństwa… Aby przetrwać tę nieustającą batalię, musimy pamiętać aby trzymać się jednej podstawowej zasady – nie zatrzymywać się! Podróżując przez zatłoczone milionami skuterów ulice wietnamskich miast, to najgorsze co możemy zrobić. Jak już podjęło się decyzję, że idziemy, to należy kroczyć naprzód, choćby samochód ciężarowy z drewnianymi balami jechał w naszą stronę 100km/h (no może nie bierzcie tego aż tak dosłownie :)). Kiedy jesteśmy niepewni, wprowadza to tylko dezorientację i kierowcy skuterów nie mogą nas sprawnie wyminąć. Na drogach w Wietnamie ginie codziennie ok 10 osób w wypadkach. Na szczęście, ja tę statystykę poznałem dopiero pod koniec mojej wycieczki :)
Oczywiście nic nie jadłem, dlatego postanowiłem znaleźć jakieś najtańsze miejsce, żeby spróbować jakiegoś wietnamskiego przysmaku i przy okazji zaspokoić ogromny głód. Kiedy człowiek jest głodny, to zdecydowanie wyłącza mu się myślenie! Znalazłem jakąś obskurną budę z miską makaronu z warzywami i mięsem wołowym* (*?!?!) za 20 000 Dongów. Byłem mega głodny, więc wszamałem ten mini posiłek w minutę, a wszystko to potem popiłem shakem z truskawek… można? Można. Nie trzeba było jednak długo czekać, aby żołądek zaczął swój protest przeciwko takiemu traktowaniu. Zrozumiałem swój błąd ale było już zdecydowanie za późno :( Pikanterii dodaje fakt, iż na następny dzień zarezerwowałem sobie wycieczkę na ryżowe tarasy, które do łatwych nie należą pod względem wspinaczki. Wróciłem do hostelu po jakieś leki i udałem się na dalsze zwiedzanie Hanoi. Długo jednak sobie nie pochodziłem, ponieważ biegunka i wymioty nie pozwalały mi w pełni podziwiać uroków miasta nocą.
Drugi dzień to pobudka o 6 rano i wyjazd do Sapa. Czułem się fatalnie… cały blady, nadal ostre problemy z żołądkiem, ale zapłaciłem za wyjazd 90$, więc nie mogłem już odpuścić! Poznałem pewną Kanadyjkę, która ofiarowała mi swoje sprawdzone antybiotyki. Wziąłem od razu dwie tabletki i ruszyliśmy w trasę. W Wietnamie bardzo dobrze rozwinięta jest sieć autobusów sypialnych, więc gdzie by się nie jechało, jest naprawdę bardzo wygodnie. Moja koleżanka nie poinformowała mnie niestety o skutkach ubocznych danych leków, lecz już po godzinie jazdy odkryłem, że jednym z nich jest senność. Byłem śpiący i zmęczony jakbym pracował przez rok w Chinach :P Ciężko też przyswajałem tę myśl, że to dopiero początek i przede mną 14km ciężkiej wspinaczki. Myślałem sobie wtedy: „Zesr** się, a nie daj się”, choć slogan niezwykle trafny, nie za bardzo pomagał mi w zaistniałej sytuacji :P Oczywiście nic nie jadłem ani nie piłem, bo zaraz musiałem latać do toalety. Wyruszyłem więc bardzo odwodniony. Po drodze poznaliśmy dwóch bardzo sympatycznych Anglików i w czwórkę podążyliśmy za naszym przewodnikiem Richardem. Dopóki było w miarę płasko, jakoś jeszcze się szło, ale tak niestety było tylko przez 1,5km. Kolejne 12,5 to mozolna wspinaczka pod górę, pod naprawdę spore stromizny. Widoki na przepiękne ryżowe tarasy, wioski zamieszkane przez lokalnych mieszkańców, a także moja bambusowa tyczka, pomagały mi przetrwać tę wyczerpującą wyprawę. W mniej więcej połowie drogi zeszliśmy do wielkiego wodospadu aby zjeść lunch. Była to przerwa na lunch właściwie tylko dla moich współpodróżników, gdyż ja nie mogłem nawet spojrzeć na jedzenie. Położyłem się na kamieniu i zasnąłem na godzinę. Kiedy się śpi czas szybko mija, więc zanim zdążyłem przymknąć porządnie oczy, już budził mnie głos Richarda, że musimy iść dalej. To brzmiało jak wyrok, ale teraz już nie było powrotu! Druga połowa wcale nie była lepsza, ale dzielnie znosiłem trudy wykańczającej wspinaczki. Po prawie 8 godzinach morderczej przeprawy przez lasy i rzeki, doszliśmy do wioski w której mieliśmy spędzić noc z lokalną rodziną. Nareszcie odetchnąłem z ulgą, a zimny prysznic postawił mnie z powrotem na nogi. Przydzielono nam strych z wielkimi matami i grubymi ciepłymi kocami, abyśmy w nocy nie zmarzli :) Rodzina przygotowała pyszną kolację i wietnamskie wino ryżowe. Graliśmy w gry, trochę sobie pośpiewaliśmy, a właściciel pokazywał nam magiczne sztuczki z ryżem i pałeczkami. Wieczorem czułem się już troszkę lepiej, więc spróbowałem odrobinę naszej pysznej kolacji.
Kolejny dzień w Sapa to kolejne zapierające dech w piersiach widoki na drążone przez 200 lat tarasy. Nie była to najlepsza pora w roku by odwiedzić to miejsce, gdyż w Wietnamie obecnie nadal panuje pora sucha, ale i tak było na czym oko zawiesić. Jeżeli ktoś miałby ochotę zobaczyć to miejsce na własne oczy, to polecam kwiecień lub maj. Wówczas tarasy są pełne wody, a przy ładnej pogodzie, robi to niesamowite wrażenie. Nasz przewodnik jest fotografem amatorem i pochwalił się nam zdjęciami z różnych części sezonu. Odwiedziliśmy jeszcze jeden wodospad, ale tylko ja skusiłem się na kąpiel, gdyż woda była lodowata. Jako, że w Bieszczadach, często się zdarza, że muszę brać prysznic w takich warunkach, temperatura wody wcale mi nie przeszkadzała :P Po kąpieli złapaliśmy już tylko busa z powrotem do Hanoi.
Kolejny dzień w Sapa to kolejne zapierające dech w piersiach widoki na drążone przez 200 lat tarasy. Nie była to najlepsza pora w roku by odwiedzić to miejsce, gdyż w Wietnamie obecnie nadal panuje pora sucha, ale i tak było na czym oko zawiesić. Jeżeli ktoś miałby ochotę zobaczyć to miejsce na własne oczy, to polecam kwiecień lub maj. Wówczas tarasy są pełne wody, a przy ładnej pogodzie, robi to niesamowite wrażenie. Nasz przewodnik jest fotografem amatorem i pochwalił się nam zdjęciami z różnych części sezonu. Odwiedziliśmy jeszcze jeden wodospad, ale tylko ja skusiłem się na kąpiel, gdyż woda była lodowata. Jako, że w Bieszczadach, często się zdarza, że muszę brać prysznic w takich warunkach, temperatura wody wcale mi nie przeszkadzała :P Po kąpieli złapaliśmy już tylko busa z powrotem do Hanoi.
Wziąłem sobie dzień przerwy, żeby wreszcie zobaczyć więcej atrakcji w samej stolicy. Niezliczona ilość straganów z wietnamskimi przysmakami miesza się tam z nieoryginalnymi sklepami North Face’a (firma produkująca odzież zimową, plecaki itd.). Jeżeli nie macie jeszcze ciepłych ciuszków na zimę, to polecam wybrać się do Wietnamu pozwiedzać, a przy okazji zaopatrzyć się w zimową odzież, niezwykle cenionej i popularnej firmy Noth Face, dosłownie za gorsze! Oczywiście jakość jest niewspółmierna do tej oryginalnej, ale i tak daje radę, jak się znajdzie dobry sklepik. Żałuje niezwykle i pluję sobie w brodę, że zabrałem ze sobą tyle rzeczy i mój plecak jest pełny, ponieważ sam bym sobie kupił kilka zimowych niezbędników.
W samym centrum Hanoi znajduje się niewielkie jeziorko, pośrodku którego stoi mała świątynia. Jest to miejsce tak oblegane przez turystów, że najzwyczajniej w świecie spasowałem i udałem się kawałek dalej, gdzie ulokowany jest teatr. Teatr niezwykły, bo z jednym ciekawym przedstawieniem zwanym: Water Puppet Show. Mówiąc prościej, siedem dni w tygodniu, kilka razy dziennie, w teatrze przy jeziorze pokazywane jest przedstawienie za pomocą kukiełek. Podczas spektaklu można posłuchać tradycyjnej wietnamskiej muzyki, a także prześledzić historię i tradycje państwa, opowiadane przez kukły. 45 minutowy seans jest zdecydowanie warty 100 000 Dongów. Zauroczony wodnymi kukłami poszedłem jeszcze na słynną zupę „Pho”, którą Wietnamczycy raczyli się latami i często był to ich jedyny posiłek. Pho, to nic innego jak zupka z mięsem wołowym i makaronem z dodatkiem jakieś zieleniny. Muszę przyznać, że bardzo mi posmakowała i nie był to pierwszy i ostatni raz, kiedy ją jadłem. Tym razem odpuściłem sobie jakieś truskawkowe napoje i zaraz po skonsumowaniu zupy wróciłem do hostelu. Chciałem się szybciej położyć, gdyż na drugi dzień po raz kolejny zapisałem się na wycieczkę! Tym razem do Halong Bay (Zatoki Halong). Prognoza pogody nie napawała niestety optymizmem, ale nie zawsze musi słońce świecić. Okazuje się jednak, że w Halong Bay, lepiej żeby była ładna pogoda, gdyż podczas dni deszczowych i mglistych nie widać nic. Nie powinien dziwić Was fakt, iż wybrałem się tam właśnie w taką pogodę :P Jak to dobrze, że to jednak ludzie tworzą atmosferę na wycieczce! Mimo, złej aury pogodowej, poznałem kilka fajnych osób i razem mogliśmy delektować się mlekiem na około łodzi którą płynęliśmy. Jedyną atrakcją tego dnia była jaskinia. Miejsce odrobine skomercjalizowane, bo z masą świateł w środku, ale nadal niezwykle atrakcyjne. Po jaskini zjedliśmy jakiś lunch i z powrotem do busa, bo się atrakcje pokończyły. Z przykrością muszę stwierdzić, iż puki co, Halong Bay był dla mnie najgorszym tourem, na który pojechałem. Mimo rekomendacji od innych zwiedzających, jakoś nie urzekło mnie to miejsce. Mogło być to spowodowane tym, że trzy tygodnie spędziłem na Filipinach i tamtejsze laguny czy wsypy raczej będzie ciężko przebić :P
W samym centrum Hanoi znajduje się niewielkie jeziorko, pośrodku którego stoi mała świątynia. Jest to miejsce tak oblegane przez turystów, że najzwyczajniej w świecie spasowałem i udałem się kawałek dalej, gdzie ulokowany jest teatr. Teatr niezwykły, bo z jednym ciekawym przedstawieniem zwanym: Water Puppet Show. Mówiąc prościej, siedem dni w tygodniu, kilka razy dziennie, w teatrze przy jeziorze pokazywane jest przedstawienie za pomocą kukiełek. Podczas spektaklu można posłuchać tradycyjnej wietnamskiej muzyki, a także prześledzić historię i tradycje państwa, opowiadane przez kukły. 45 minutowy seans jest zdecydowanie warty 100 000 Dongów. Zauroczony wodnymi kukłami poszedłem jeszcze na słynną zupę „Pho”, którą Wietnamczycy raczyli się latami i często był to ich jedyny posiłek. Pho, to nic innego jak zupka z mięsem wołowym i makaronem z dodatkiem jakieś zieleniny. Muszę przyznać, że bardzo mi posmakowała i nie był to pierwszy i ostatni raz, kiedy ją jadłem. Tym razem odpuściłem sobie jakieś truskawkowe napoje i zaraz po skonsumowaniu zupy wróciłem do hostelu. Chciałem się szybciej położyć, gdyż na drugi dzień po raz kolejny zapisałem się na wycieczkę! Tym razem do Halong Bay (Zatoki Halong). Prognoza pogody nie napawała niestety optymizmem, ale nie zawsze musi słońce świecić. Okazuje się jednak, że w Halong Bay, lepiej żeby była ładna pogoda, gdyż podczas dni deszczowych i mglistych nie widać nic. Nie powinien dziwić Was fakt, iż wybrałem się tam właśnie w taką pogodę :P Jak to dobrze, że to jednak ludzie tworzą atmosferę na wycieczce! Mimo, złej aury pogodowej, poznałem kilka fajnych osób i razem mogliśmy delektować się mlekiem na około łodzi którą płynęliśmy. Jedyną atrakcją tego dnia była jaskinia. Miejsce odrobine skomercjalizowane, bo z masą świateł w środku, ale nadal niezwykle atrakcyjne. Po jaskini zjedliśmy jakiś lunch i z powrotem do busa, bo się atrakcje pokończyły. Z przykrością muszę stwierdzić, iż puki co, Halong Bay był dla mnie najgorszym tourem, na który pojechałem. Mimo rekomendacji od innych zwiedzających, jakoś nie urzekło mnie to miejsce. Mogło być to spowodowane tym, że trzy tygodnie spędziłem na Filipinach i tamtejsze laguny czy wsypy raczej będzie ciężko przebić :P
Po powrocie z Halong Bay ruszam do kolejnego miasta – Hue! Zaraz po przyjeździe poznaje Vut’a który oferuje mi zwiedzanie miasta na skuterze. W sumie nie miałem żadnych planów i nie sprawdzałem jeszcze co można tam zwiedzać, więc się zgodziłem. Polecam jednak robić sobie rozeznanie wcześniej, co by zaoszczędzić trochę grosza. Vut zaproponował, że przewiezie mnie po atrakcjach miasta za 300 000 Dongów. Niby trochę dużo, ale przy podejmowaniu decyzji, dała mi się we znaki moja asertywność, a właściwie jej brak :P Vut odwiózł mnie najpierw do hostelu. Miejsce do spania znalazłem sobie bardzo tanie, bo za 5$ za noc. Oczywiście nie mogło być idealnie, bo w hostelu roiło się od karaluchów. Powiedzenie „karaluchy pod poduchy” podczas kilku nocy, spędzało mi sen z powiek :P Na miejscu dowiedziałem się, że można wypożyczyć rower, za jedyne 30 000 Dongów, czyli o dwa 0 mniej niż zapłaciłem Vutovi… no ale cóż, człowiek się uczy na błędach. Vut wziął mnie do kilku świątyń i ukrytego… koloseum, po środku jakiejś wioski. W sumie nic ciekawego. Na koniec jeszcze wziął mnie na litość, że dzieci nie mają na książki i jedzenie i zapłaciłem mu kilka dolarów więcej. W każdym razie, ostatni raz tak się dałem załatwić. Po powrocie do mojego świata karaluchów, wypożyczyłem sobie ten rower i sam pojechałem zwiedzać. Kiedy podróżuje po jakimś nieznanym mi mieście, bardzo lubię się zgubić :) Tak też zrobiłem, co pozwoliło mi poznać nieco miasto i prawie z niego wyjechać zarazem. Po drodze wstąpiłem jeszcze do Zakazanego miasta, o którym Vut mi nawet nie raczył wspomnieć, a jest to chyba największa atrakcja Hue. Kompleks świątyń i pałaców jest tak duży, że siedziałem tam chyba z 4 godziny. Przechadzając się tak przez te wszystkie budowle, nagle natknąłem się na świątynie z rozwieszonymi artykułami na ścianach. Jakie było moje zdziwienie, kiedy odkryłem, że są one po Polsku! Jaki ten świat mały… Pan Kazimierz Kwiatkowski – znany polski architekt zabytków, pomagał zakazane miasto w Hue odrestaurować :) Tak o to, na zdjęciach zamieszczonych w artykułach można było zobaczyć jego zdjęcia, ale także na przykład Pana Kwaśniewskiego z Panią małżonką Jolantą, podczas wizyty w latach 90’tych. Ogarnęła mnie duma, że jestem Polakiem i nabrałem więcej siły na zwiedzanie :) Po Zakazanym mieście, powoziłem się jeszcze troszkę na rowerze, co było równie ekscytujące przy milionach skuterów w około.
Następnego dnia do południa jadę już do Da Nang. Zupełnie nie wiem czego się spodziewać, gdyż jak zwykle nic sobie nie poszukałem. Hostel rezerwuje 30 min. Przed przybyciem i po raz kolejny jest to strzał w 10! Jeden z najlepszych hosteli, w jakich miałem okazję się zatrzymać. Przemiła atmosfera i pracownicy. Od razu poznałem fajnych ludzi i dobrze się razem bawiliśmy. Z jedną poznaną Wietnamką wybraliśmy się wspólnie na kolacje. Wspominam jednak o tym, gdyż kolacja ta była niezwykła. Wprawdzie zaczęliśmy, bardzo delikatnie, od zawijanych w ryżowy papier warzyw i grillowanego mięska, ale wszystko skończyło się na balucie! Dla wyjaśnienia, balut to… (jeżeli jesteś wegetarianinem, to nie czytaj dalej) nic innego jak gotowane jajko z kaczym płodem w środku. Nguyen, powiedziała mi, że jedynym sposobem aby to zjeść, jest wyłączenie myślenia. Jeżeli przestaniemy wyobrażać sobie, że w środku jest nowo narodzone ale jeszcze nie w pełni uformowane kaczątko, to naprawdę idzie wtrężolić nawet kilka takich jajek, gdyż w smaku nie różnią się od jajka zwyczajnego (no może z wyjątkiem małych piórek, kosteczek i główki). Troszkę mnie wzdrygało, ale końcem końców zjadłem dwa takie jajka i żyje! :)
W Da Nang postanowiłem także wypożyczyć skuter i trochę się powozić. Pojechałem zobaczyć Marble mountain (marmurową górę) z masą świątyń na szczycie. Tam poznałem pewnego Anglika i razem pojechaliśmy zwiedzać dalej. Kolejny etap to Monkey Mountain (Małpia góra) z ogromnym posągiem Buddy i pagodami* na szczycie. Po odwiedzeniu tego miejsca, warto także wybrać się na przejażdżkę po wybrzeżu w kierunku Hue. Widoki przepiękne, a jazda na skuterze przez kręte górskie drogi bezcenna! Przez najbliższą godzinę wspinaliśmy się skuterami przez wąskie ścieżki na szczyt. Na samej górze siedzi marmurowy facet i gra w mahjong. W drodze powrotnej wstępujemy jeszcze do 800-letniego drzewa i na tym kończy się nasza wyprawa na skuterach :P W Da Nang byłem właściwie kilka dni, więc nie zwiedzałem nie wiadomo ile.
W Da Nang postanowiłem także wypożyczyć skuter i trochę się powozić. Pojechałem zobaczyć Marble mountain (marmurową górę) z masą świątyń na szczycie. Tam poznałem pewnego Anglika i razem pojechaliśmy zwiedzać dalej. Kolejny etap to Monkey Mountain (Małpia góra) z ogromnym posągiem Buddy i pagodami* na szczycie. Po odwiedzeniu tego miejsca, warto także wybrać się na przejażdżkę po wybrzeżu w kierunku Hue. Widoki przepiękne, a jazda na skuterze przez kręte górskie drogi bezcenna! Przez najbliższą godzinę wspinaliśmy się skuterami przez wąskie ścieżki na szczyt. Na samej górze siedzi marmurowy facet i gra w mahjong. W drodze powrotnej wstępujemy jeszcze do 800-letniego drzewa i na tym kończy się nasza wyprawa na skuterach :P W Da Nang byłem właściwie kilka dni, więc nie zwiedzałem nie wiadomo ile.
Da Nang jest w centralnym Wietnamie, a ja kieruje się nadal na południe. Następna stacja Hoi An. Zostałem tam tylko na jeden dzień, bo to bardzo mała turystyczna miejscowość. Warto odwiedzić, gdyż wieczorem kawiarenki i restauracje, a także pięknie oświetlone uliczki, robią ogromne wrażenie! To świetne miejsce dla zakochanych par. Romantyzm Hoi an przekracza wszelkie możliwe normy. W hostelu poznałem Niemca Alexa, który podróżuje po Socjalistycznej Republice Wietnamu motorem. Następnym razem, jak tylko wyrobie sobie prawo jazdy, na pewno się skusze na taką opcję :) Połaziłem troszkę po mieście i zabukowałem bilet do Ho Chi Minh (popularnie zwanym Saigonem)
Autobous to po raz kolejny, bardzo wygodny pojazd sypialny z jednym tylko minusem – brak toalety. Podróż miała trwać ok. 24h, więc od początku wiedziałem, że łatwo nie będzie :P W środku poznałem Chorwata i Polaka, który przez 7 lat pracował w Londynie jako cukiernik. Na długich rozmowach o tym i owym mijała nam podróż autobusem do Saigonu. O godzinie 5 nad ranem pojawiła się okazja by wreszcie skorzystać z toalety. Część ludzi, wysiadała bowiem w miejscowości Na Thrang (znaną z pięknych plaż). Zaspany i połamany po całonocnej jeździe, wypadłem z autobusu i poinformowałem kierowcę, że muszę skorzystać z toalety, bo nie dotrzymam jeszcze kilka godzin. Kierowca skinął głową, odparł standardowe: „Ok, ok”, ja z życiowym czasem na 60m dotarłem do toalety. Odprężenie i ulga nie trwała niestety tak długo… Kiedy wróciłem z toalety, okazało się, że autobus odjechał beze mnie ze wszystkim co miałem – portfel z kasą i paszportem, komórka, laptop, ukulele! i cały plecak rzeczy. Nogi mi się troszkę ugięły, ale nie przejąłem się tym bardzo, bo od razu zacząłem działać. W oddali zauważyłem hotel, więc stwierdziłem, że musi tam być ktoś kto będzie mówił choć trochę po angielsku. Biegnąc w amoku przez ulicę, mało nie wpadłem pod motor, bo się słabo rozglądnąłem w obie strony! W końcu dotarłem. Znalazła się jakaś jedna babka, co trochę angielski kumała i pomogła mi zadzwonić do przewoźnika, a ten z kolei do kierowcy. Autobus zatrzymał się tam gdzie w danym momencie się znalazł, a mnie przydzielono skuter z kierowcą i podążyliśmy autostradą, żeby złapać busa. Troszkę się najadłem strachu, ale wszystko skończyło się dobrze, bo odzyskałem stracone rzeczy. Kiedy dojechałem do Saigonu, byłem po prostu wykończony, a 35 stopni w cieniu nie poprawiało mi humoru :P Saigon to największe miasto w Wietnamie, więc liczba skuterów i korków po prostu mnie wbiła w fotel.
Zwiedzaniem Saigonu nie musiałem się martwić, ponieważ mam tam koleżankę. Hoan (bo tak ma na imię), rok temu miała praktyki w Polsce i mieszkała z moją koleżanką ze studiów. W taki oto sposób dorwałem kontakt i postanowiłem się z nią spotkać, skoro już jestem w Wietnamie. Hoan naprawdę stanęła na wysokości zadania i opracowała plan zwiedzania na kilka dni. Woziła mnie wszędzie na skuterze, prując przez skrzyżowania i tunele jak Krzystzof Hołowczyc! Każdego dnia, próbowaliśmy nowych wietnamskich dań i kaw. Pewnego dnia, wybraliśmy się także na obiad do japońskiej restauracji i po raz kolejny mogłem posilić się moim ulubionym rodzajem kuchni.
Autobous to po raz kolejny, bardzo wygodny pojazd sypialny z jednym tylko minusem – brak toalety. Podróż miała trwać ok. 24h, więc od początku wiedziałem, że łatwo nie będzie :P W środku poznałem Chorwata i Polaka, który przez 7 lat pracował w Londynie jako cukiernik. Na długich rozmowach o tym i owym mijała nam podróż autobusem do Saigonu. O godzinie 5 nad ranem pojawiła się okazja by wreszcie skorzystać z toalety. Część ludzi, wysiadała bowiem w miejscowości Na Thrang (znaną z pięknych plaż). Zaspany i połamany po całonocnej jeździe, wypadłem z autobusu i poinformowałem kierowcę, że muszę skorzystać z toalety, bo nie dotrzymam jeszcze kilka godzin. Kierowca skinął głową, odparł standardowe: „Ok, ok”, ja z życiowym czasem na 60m dotarłem do toalety. Odprężenie i ulga nie trwała niestety tak długo… Kiedy wróciłem z toalety, okazało się, że autobus odjechał beze mnie ze wszystkim co miałem – portfel z kasą i paszportem, komórka, laptop, ukulele! i cały plecak rzeczy. Nogi mi się troszkę ugięły, ale nie przejąłem się tym bardzo, bo od razu zacząłem działać. W oddali zauważyłem hotel, więc stwierdziłem, że musi tam być ktoś kto będzie mówił choć trochę po angielsku. Biegnąc w amoku przez ulicę, mało nie wpadłem pod motor, bo się słabo rozglądnąłem w obie strony! W końcu dotarłem. Znalazła się jakaś jedna babka, co trochę angielski kumała i pomogła mi zadzwonić do przewoźnika, a ten z kolei do kierowcy. Autobus zatrzymał się tam gdzie w danym momencie się znalazł, a mnie przydzielono skuter z kierowcą i podążyliśmy autostradą, żeby złapać busa. Troszkę się najadłem strachu, ale wszystko skończyło się dobrze, bo odzyskałem stracone rzeczy. Kiedy dojechałem do Saigonu, byłem po prostu wykończony, a 35 stopni w cieniu nie poprawiało mi humoru :P Saigon to największe miasto w Wietnamie, więc liczba skuterów i korków po prostu mnie wbiła w fotel.
Zwiedzaniem Saigonu nie musiałem się martwić, ponieważ mam tam koleżankę. Hoan (bo tak ma na imię), rok temu miała praktyki w Polsce i mieszkała z moją koleżanką ze studiów. W taki oto sposób dorwałem kontakt i postanowiłem się z nią spotkać, skoro już jestem w Wietnamie. Hoan naprawdę stanęła na wysokości zadania i opracowała plan zwiedzania na kilka dni. Woziła mnie wszędzie na skuterze, prując przez skrzyżowania i tunele jak Krzystzof Hołowczyc! Każdego dnia, próbowaliśmy nowych wietnamskich dań i kaw. Pewnego dnia, wybraliśmy się także na obiad do japońskiej restauracji i po raz kolejny mogłem posilić się moim ulubionym rodzajem kuchni.
Po powrocie do hostelu poznałem kolejne osoby i postanowiliśmy wyjść razem na piwo. Siedząc tak w barze przyszli kolejni i nagle zrobiła nam się spora grupa. Kiedy skierowaliśmy się do następnego baru, poznałem Polaka – Bogdana! Wspominam o nim, gdyż jest on zdecydowanie wyjątkową postacią. Bogdan podróżuje po świecie od 7 lat bez pieniędzy! Bazuje na dobroczynności miejscowych ludzi i tego co uda mu się uzbierać, grając na gitarze na ulicach miast. Za każdym razem kiedy wymawiałem słowo Polska, na jego ciele pojawiała się gęsia skórka. Człowiek historia! Zwierzył mi się tylko, że w następnym miesiącu wraca do Polski po 7 latach, ponieważ jakiś przyjaciel kupił mu bilet! Przyniósł gitarę i tak o to, bawiliśmy się do rana, śpiewając i grając piosenki Dżemu i Kaczmarskiego! Bawiąc się tak w najlepsze zupełnie zapomniałem, że z samego rana mam wycieczkę do powojennych tuneli. Do hostelu wróciłem o 6:30 przy okazji mokry jak mop, bo strasznie zlał mnie deszcz. Autobus odjeżdżał o 7:50! Miałem się nie kłaść wcale, ale nawet nie wiem kiedy zasnąłem :D Obudziłem się równo o 7:50 i wyleciałem jak torpeda złapać tego busa! Na moje szczęście, okazało się, że autobus miał niewielkie opóźnienie i jeszcze zdążyłem wsiąść! Uff.. Po kilku godzinach, które oczywiście przeznaczyłem na sen, dojechaliśmy do słynnych tuneli pod Saigonem, w których Wietnamczycy żyli uwaga: 20 lat! Wierzyć się nie chciało, że przeżyli w takich warunkach, kiedy otwory były tak wąskie, że sam się tam ledwo mieściłem. Łażenie prawie, że na czworaka, przez wąziutkie tunele, na długo zapadnie mi w pamięć. Starałem się, wyobrazić sobie, że jest wojna i jak wyjdę na zewnątrz to zastrzelą mnie Amerykanie. Niezbyt komfortowe uczucie :P
Tunele były wycieczką jednodniową, przez co jeszcze tego samego dnia wróciłem do Hanoi. Po powrocie zarezerwowałem również wyjazd do delty rzeki Mekong. Oczywiście odjazd autobusu ponownie wcześnie rano, więc noc przed wyjazdem już nigdzie nie wychodziłem, żeby odrobinę się wsypać i choć trochę nadrobić brak snu z nocy poprzedniej. Niecałe 2 godziny autobus wiózł nas do miejsca przeznaczenia. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, iż pierwszym punktem wycieczki jest… pasieka! Wszystko by pasowało, gdyby nie to, że od dziecka panicznie boje się pszczół i gdy tylko widzę małą oskę, to uciekam gdzie pieprz rośnie! :P Żeby tego było mało, największą atrakcją w pasiece była samodzielna obsługa ula… czyli wyciąganie miodu razem z tysiącami pszczółek. Stwierdziłem, że teraz albo nigdy! Przewodnik dał znak i już po chwili trzymałem samodzielnie miodową ramkę z tysiącami pszczół. Na szczęście wszystko uwieczniłem na zdjęciach, więc mogę się teraz pochwalić, że przełamałem największą fobię, która męczy mnie od małego:) Po pszczołach zawieszono nam też żywą anakondę na szyję, ale w porównaniu z wcześniejszym doświadczeniem, nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Może celowo zorganizowali to w takiej kolejności :P Wąż rzeczywiście piękny i ciężki jak diabli! Po stresie jaki zafundował mi przewodnik, mieliśmy troszkę czasu wolnego, podczas którego mogłem spróbować kokosowych cukierków i herbatki z miodem, który osobiście trzymałem na ramce z pszczołami :) Pod koniec dnia, odwiedzamy jeszcze pagodę z leżącym i szczęśliwym Buddą. Pomyślałem sobie, że jak sobie leży, to się nie dziwie że jest szczęśliwy :P Jednak na miejscu okazało się, że „leżący” i „szczęśliwy” Budda, to dwie różne figury -_-”.
Głównym celem naszej wycieczki do delty Mekongu, był słynny „Floating Market”, czyli targowisko na rzece. Przewodnik rozpływał się wręcz, wymieniając kolejne zalety marketu. Jako, że produkty na targowisku muszą być świeżuteńkie, floating market rozpoczyna swoją działalność już od godziny 5-6 rano. Jak się pewnie domyślacie, my również wyruszyliśmy mniej więcej w tym samym czasie :P Gloryfikowanie marketu przez Maxa (imię przewodnika) okazało się niebezpodstawne, gdyż całość robiła naprawdę super wrażenie. Przy każdej łodzi, przymocowany jest kawał bambusa, na którym sprzedawcy wystawiają produkty jakie można u nich kupić. Jeśli na przykład, na bambusowej tyczce wisiał kokos, znaczyło to wówczas, że właściciel łódki sprzedaje tylko kokosy. Jeśli wisiał arbuz, sprzedają arbuzy itd. Ogólnie rzecz biorąc, można tam było kupić mnóstwo produktów. Popływaliśmy sobie nieco w około, aż w końcu zatrzymaliśmy się przy domku na palach. Nie był to taki sobie zwyczajny domek. W środku bowiem, znajduje się wytwórnia ryżowego papieru i makaronu. Przewodnik dokładnie opisał każdy etap wytwarzania tego specyficznego wyrobu. Na koniec udajemy się jeszcze do sadu, w którym można zaobserwować jak rosną egzotyczne owoce, typu: Durian (śmierdzący z kolcami), Jackfruit czy Smoczy owoc. Nietypową atrakcją w sadzie był grill, a na nim wąż, ropucha i szczur. Po wizycie w tunelach i historiach, o tym co Wietnamczycy musieli jeść, żeby przeżyć, nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i spróbowałem grillowanego szczura! Niestety bardzo się zawiodłem, ponieważ szczur smakował jak syf, malaria i białe robaczki. Zapłaciłem jednak 2$, więc żal było nie skończyć. Poza tym napędzała mnie myśl, że Wietnamczycy nie mieli wyjścia. Na szczęście obyło się bez problemów z żołądkiem :) Ten niesmaczny lunch odbiłem sobie zaraz po powrocie, ponieważ Hoan wyczaiła kolejne dobre miejsce na posiłek :P Wieczorem wybraliśmy się także na „egg coffee” czyli kawę z jajkiem! Nie jestem miłośnikiem kawy, ale czegoś tak niesamowitego nie piłem od bardzo dawna! Smakowało to trochę jak taki kogel mogel, wymieszany z czarną kawą. Tego wieczoru żegnam się z Hoan i ponownie udaję się do agencji turystycznej, tym razem jednak, aby zarezerwować busa do Kambodży! :) Ale to już temat na kolejnego posta :)
Głównym celem naszej wycieczki do delty Mekongu, był słynny „Floating Market”, czyli targowisko na rzece. Przewodnik rozpływał się wręcz, wymieniając kolejne zalety marketu. Jako, że produkty na targowisku muszą być świeżuteńkie, floating market rozpoczyna swoją działalność już od godziny 5-6 rano. Jak się pewnie domyślacie, my również wyruszyliśmy mniej więcej w tym samym czasie :P Gloryfikowanie marketu przez Maxa (imię przewodnika) okazało się niebezpodstawne, gdyż całość robiła naprawdę super wrażenie. Przy każdej łodzi, przymocowany jest kawał bambusa, na którym sprzedawcy wystawiają produkty jakie można u nich kupić. Jeśli na przykład, na bambusowej tyczce wisiał kokos, znaczyło to wówczas, że właściciel łódki sprzedaje tylko kokosy. Jeśli wisiał arbuz, sprzedają arbuzy itd. Ogólnie rzecz biorąc, można tam było kupić mnóstwo produktów. Popływaliśmy sobie nieco w około, aż w końcu zatrzymaliśmy się przy domku na palach. Nie był to taki sobie zwyczajny domek. W środku bowiem, znajduje się wytwórnia ryżowego papieru i makaronu. Przewodnik dokładnie opisał każdy etap wytwarzania tego specyficznego wyrobu. Na koniec udajemy się jeszcze do sadu, w którym można zaobserwować jak rosną egzotyczne owoce, typu: Durian (śmierdzący z kolcami), Jackfruit czy Smoczy owoc. Nietypową atrakcją w sadzie był grill, a na nim wąż, ropucha i szczur. Po wizycie w tunelach i historiach, o tym co Wietnamczycy musieli jeść, żeby przeżyć, nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i spróbowałem grillowanego szczura! Niestety bardzo się zawiodłem, ponieważ szczur smakował jak syf, malaria i białe robaczki. Zapłaciłem jednak 2$, więc żal było nie skończyć. Poza tym napędzała mnie myśl, że Wietnamczycy nie mieli wyjścia. Na szczęście obyło się bez problemów z żołądkiem :) Ten niesmaczny lunch odbiłem sobie zaraz po powrocie, ponieważ Hoan wyczaiła kolejne dobre miejsce na posiłek :P Wieczorem wybraliśmy się także na „egg coffee” czyli kawę z jajkiem! Nie jestem miłośnikiem kawy, ale czegoś tak niesamowitego nie piłem od bardzo dawna! Smakowało to trochę jak taki kogel mogel, wymieszany z czarną kawą. Tego wieczoru żegnam się z Hoan i ponownie udaję się do agencji turystycznej, tym razem jednak, aby zarezerwować busa do Kambodży! :) Ale to już temat na kolejnego posta :)
Żegnam się więc z Wami również i do usłyszenia w Kambodży! :)
Kubik
Kubik