Ale się działo! Tyle rzeczy chciałbym Wam opowiedzieć, że aż sam nie wiem od czego mam zacząć! Dlatego też muszę Was na wstępie przeprosić, jeśli post ten charakteryzować będzie nadmierna ekscytacja, ogrom wykrzykników czy morze linijek do przeczytania, ale uwierzcie mi – warto dotrwać do końca!
Pewnie zdziwi Was fakt, że nowy wpis nie zaczyna się od informacji o pracy, ale nie bójcie się, na to przyjdzie pora na koniec :P Cały kwiecień upłynął mi na harówce z jednym dniem wolnym w tygodniu w dodatku w najtrudniejszym departamencie – Front Desk. Wszystko to jednak po to, by wraz z publicznym chińskim świętem na początku maja, uzbierać 10 dni wolnego i wybrać się gdzieś na wycieczkę! :) Niedługo musiałem się zastanawiać w jakie miejsce pojechać, bo już na początku kwietnia koleżanka z pracy podsunęła mi pod nos prowincję Yunnan, na południu Chin! Gdy wygooglowałem sobie fotki z tego miejsca i zorientowałem się, że prowincja ta położona jest w górach, nie było już odwrotu!
Jak to u mnie zwykle bywa, troszkę późno zabrałem się za planowanie wycieczki. Ponadto muszę podkreślić fakt, iż mimo wszystko lekko przerażała mnie wizja, że wybieram się tam w pojedynkę. No ale kiedyś trzeba przeżyć ten swój pierwszy raz… :P Na malutkiej karteczce, zapisałem sobie kilka najważniejszych atrakcji i co muszę na wycieczkę przygotować. Postawiłem na całkowity spontan, bo tak zawsze wychodzi najlepiej, ale jak wiadomo spontaniczność też ma swoje granice. Zaplanowałem więc tylko 2 dni z całej wycieczki, a potem? Zobaczymy! W połowie kwietnia, czyli dokładnie 15 dni przed wylotem zabukowałem sobie bilety lotnicze i kolejowe. W najśmielszych snach, nie przypuszczałem jednak, że pół miesiąca przed startem, prawie wszystkie bilety będą już wyprzedane! Spowodowane było to oczywiście świętem (drugim najważniejszym w roku). A że w Chinach ludzi sporo, nie muszę tłumaczyć. Końcem końców udało mi się jedynie zabukować miejsce stojące w pociągu (Kunming-Lijiang, ok.10-12 godzin). Jak to się mówi: „Jak się nie ma w głowie, to ma się w nogach”. Nastawiłem się też ostro na poznawanie ludzi, więc zarezerwowałem sobie łóżko w 7 osobowym pokoju (koszt 36 RMB – czyli jakieś 18zł za noc). Od kolegi z pracy pożyczyłem plecak turystyczny za dobre czerwone wino i mogłem już spokojnie pakować swoje manatki. Ostały mi się jeszcze dwie polskie konserwy turystyczne, toteż postanowiłem wziąć je ze sobą. Rzeczy wziąłem niewiele – Bielizna, kilka ubrań, coś przeciw deszczowego, 2 konserwy i kosmetyki. Wszystko jednak doskonale wypełniło duży turystyczny plecak.
Pełen obaw i nadziei, wyruszyłem z mojego hotelowego pokoju 30 kwietnia w podbój południowo-zachodnich Chin! Już na samym początku dopisało mi szczęście, gdyż do naszego hotelu miał przyjechać jakiś ważny gość i jedno z naszych super aut wyprawiało się właśnie na lotnisko by go odebrać. Skorzystałem więc z okazji i za darmo przejechałem się z szoferem do Wuhan Airport. Dzięki temu nie musiałem się tułać z moimi tobołami poprzez metra, autobusy czy inne taksówki. Jedyne czym stresowałem się w danym momencie, to niedługi okres czasu na zmianę samolotu na pociąg w stolicy prowincji – Kunming (ok. 2h). Na lotnisku wszystko poszło gładko i bez żadnych problemów, doleciałem późnym wieczorem do Kunming! Samolot na szczęście się nie spóźnił, więc miałem całe 2 godziny na przesiadkę. Przed wyjazdem dowiedziałem się, że stacja kolejowa jest oddalona 30km od lotniska, więc nawet te dwie godziny niewiele mi dawały tak naprawdę. Szybko złapałem taksówkę i razem z Panem kierowcą, niczym Kubica ze swoim pilotem, omijaliśmy kolejne zakręty, tylko po to bym zdążył na pociąg!
Pewnie zdziwi Was fakt, że nowy wpis nie zaczyna się od informacji o pracy, ale nie bójcie się, na to przyjdzie pora na koniec :P Cały kwiecień upłynął mi na harówce z jednym dniem wolnym w tygodniu w dodatku w najtrudniejszym departamencie – Front Desk. Wszystko to jednak po to, by wraz z publicznym chińskim świętem na początku maja, uzbierać 10 dni wolnego i wybrać się gdzieś na wycieczkę! :) Niedługo musiałem się zastanawiać w jakie miejsce pojechać, bo już na początku kwietnia koleżanka z pracy podsunęła mi pod nos prowincję Yunnan, na południu Chin! Gdy wygooglowałem sobie fotki z tego miejsca i zorientowałem się, że prowincja ta położona jest w górach, nie było już odwrotu!
Jak to u mnie zwykle bywa, troszkę późno zabrałem się za planowanie wycieczki. Ponadto muszę podkreślić fakt, iż mimo wszystko lekko przerażała mnie wizja, że wybieram się tam w pojedynkę. No ale kiedyś trzeba przeżyć ten swój pierwszy raz… :P Na malutkiej karteczce, zapisałem sobie kilka najważniejszych atrakcji i co muszę na wycieczkę przygotować. Postawiłem na całkowity spontan, bo tak zawsze wychodzi najlepiej, ale jak wiadomo spontaniczność też ma swoje granice. Zaplanowałem więc tylko 2 dni z całej wycieczki, a potem? Zobaczymy! W połowie kwietnia, czyli dokładnie 15 dni przed wylotem zabukowałem sobie bilety lotnicze i kolejowe. W najśmielszych snach, nie przypuszczałem jednak, że pół miesiąca przed startem, prawie wszystkie bilety będą już wyprzedane! Spowodowane było to oczywiście świętem (drugim najważniejszym w roku). A że w Chinach ludzi sporo, nie muszę tłumaczyć. Końcem końców udało mi się jedynie zabukować miejsce stojące w pociągu (Kunming-Lijiang, ok.10-12 godzin). Jak to się mówi: „Jak się nie ma w głowie, to ma się w nogach”. Nastawiłem się też ostro na poznawanie ludzi, więc zarezerwowałem sobie łóżko w 7 osobowym pokoju (koszt 36 RMB – czyli jakieś 18zł za noc). Od kolegi z pracy pożyczyłem plecak turystyczny za dobre czerwone wino i mogłem już spokojnie pakować swoje manatki. Ostały mi się jeszcze dwie polskie konserwy turystyczne, toteż postanowiłem wziąć je ze sobą. Rzeczy wziąłem niewiele – Bielizna, kilka ubrań, coś przeciw deszczowego, 2 konserwy i kosmetyki. Wszystko jednak doskonale wypełniło duży turystyczny plecak.
Pełen obaw i nadziei, wyruszyłem z mojego hotelowego pokoju 30 kwietnia w podbój południowo-zachodnich Chin! Już na samym początku dopisało mi szczęście, gdyż do naszego hotelu miał przyjechać jakiś ważny gość i jedno z naszych super aut wyprawiało się właśnie na lotnisko by go odebrać. Skorzystałem więc z okazji i za darmo przejechałem się z szoferem do Wuhan Airport. Dzięki temu nie musiałem się tułać z moimi tobołami poprzez metra, autobusy czy inne taksówki. Jedyne czym stresowałem się w danym momencie, to niedługi okres czasu na zmianę samolotu na pociąg w stolicy prowincji – Kunming (ok. 2h). Na lotnisku wszystko poszło gładko i bez żadnych problemów, doleciałem późnym wieczorem do Kunming! Samolot na szczęście się nie spóźnił, więc miałem całe 2 godziny na przesiadkę. Przed wyjazdem dowiedziałem się, że stacja kolejowa jest oddalona 30km od lotniska, więc nawet te dwie godziny niewiele mi dawały tak naprawdę. Szybko złapałem taksówkę i razem z Panem kierowcą, niczym Kubica ze swoim pilotem, omijaliśmy kolejne zakręty, tylko po to bym zdążył na pociąg!
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, odetchnąłem z ulgą, bo zostało mi jeszcze trochę czasu. Dobiegłem na odpowiedni peron i zmęczony całą tą gonitwą z kilkunastoma kilogramami na plecach, usiadłem w poczekalni. Wizja stania kolejnych 10 godzin przez całą noc w pociągu, nie pozwalała mi jednak naprawdę odsapnąć. Siedząc tak i rozmyślając, jakby tu uszczknąć kawałek siedzenia jakimś sympatycznym chińczykom podczas podróży z Kunming do Lijiang, spotkałem parę studentów z Chengdu. Bruce i Iva studiują razem w tym samym mieście i od 3 miesięcy są parą. Do Lijiang jechali odwiedzić rodziców Ivy, którzy na stałe tam pracują. Krótka pogawędka, zakończyła się zaproszeniem na śniadanie do ich domu. Fakt ten nieco mnie podbudował przed ciężką podróżą. Pociąg w końcu podjechał na peron a ja wpakowałem się w ostatni wagon licząc na jakiś cud. Cudu nie było… Nie dziwne, bo ludzie nie po to kupowali bilety miesiąc przed, by potem dzielić siedzenie z jakimś obcokrajowcem, co się nawet po chińsku do nich specjalnie nie odezwie :) Jak się okazało, wcale nie wyszło tak najgorzej, gdyż w pociągu również poznałem jakiś studentów, którzy uraczyli mnie kilkoma piwkami i kawałkiem gazety na której mogłem się usadowić. Picie piwa w tym ścisku, było zdecydowanie złym pomysłem. Po niecałych kilkunastu minutach zachciało mi się do toalety, która ulokowana była na końcu wagonu. Cała akcja załatwienia się zajmowała mi ok 20 min. Nie ukrywam, że kilka takich 20 minutowych przerw mi się zdarzyło :P Całą noc spędziłem więc na gazetach, uformowany w ciężką do opisania figurę, która zmieniała się z minuty na minutę. Kiedy nastał ranek i trochę ludzi wysiadło na wcześniejszych stacjach, wreszcie mogłem położyć się na siedzeniach i choć na chwilę zażyć odrobiny snu. Po 40 minutach dojechaliśmy na miejsce…
Przy wyjściu ze stacji, przywitało mnie czyste błękitne niebo, wielkie góry i przede wszystkim napotkana wcześniej para wraz z rodzicami. Wlazłem do samochodu i zanim dojechaliśmy na miejsce, uciąłem sobie krótką drzemkę, skąpany w porannych promieniach słońca :P Na miejscu, Mama Ivy ugotowała lokalne jedzenie z Chengdu (prowincja w której znajduje się to miasto, słynie z niezwykle ostrych potraw). Śniadanie wcale nie było aż tak ostre, więc zjadłem je z apetytem. Niestety przyszedł czas na przysmaki, które Iva i Bruce zachwalali pod niebiosa. Kurze pazury moczone w occie! Mhhmm! Pycha! – powtarzali w kółko. Chyba sami przyznacie, że jakoś mega apetycznie to nie wygląda. Spróbowałem jednak, bo wyznaje zasadę, że w życiu wszystkiego trzeba spróbować. No cóż, z gustami się nie dyskutuje, ale według mnie smakuje to tak samo jak wygląda :P Po śniadaniu, chciałem się trochę odświeżyć, więc udałem się do prowizorycznej szopy ulokowanej koło domku, by zażyć lodowatego prysznica (jeszcze wtedy nie wiedziałem, że woda będzie aż tak zimna). Przyzwyczajony jestem jednak do tego typu niespodzianek mieszkając w Bieszczadach.
Kiedy już miałem żegnać się z nowo poznanymi znajomymi, ojciec Ivy zaproponował abyśmy udali się… na ryby! Nie wędkowałem za wiele w życiu, więc zgodziłem się bez wahania :) Jako, że słońce prażyło niezwykle mocno tego dnia, otrzymałem od ojca Ivy w prezencie prawdziwy słomiany kapelusz, co bym poparzeń jakiś nie doznał. Podarunek ucieszył mnie tym bardziej, gdyż kojarzy mi się z moim ulubionym japońskim anime – One Piece (główny bohater nosi podobny kapelusz). Od tej pory nie rozstawałem się z nim ani na krok! Na rybach poznałem kolejnych ludzi i miło spędziłem czas na łonie natury (super odmiana od zanieczyszczonego i szarego Wuhan). Niestety nie złowiłem żadnej sztuki, chociaż kilkakrotnie porządnie szarpnęło mi wędką. Zjedliśmy wspólny obiad z wcześniej zabitego kuraka, a Bruce i Iva po raz kolejny delektowali się pazurkami w occie :)
Nie obyło się jednak bez incydentu! Kiedy już mieliśmy ruszać do starego miasta (Lijiang Old Town) postanowiłem jeszcze na szybkości skorzystać z toalety. Warto dodać, że kibelki w Chinach to w większości dziury w ziemi z koszem na zużyty papier toaletowy czy chusteczki z boku. Chińczycy nie widzą też problemu w załatwianiu się razem jednocześnie. Niedługo po tym, gdy wszedłem do zabudowanego niewielkim murem pomieszczenia z 3 dziurami w ziemi, przyszło kolejnych dwóch panów. Jakby nigdy nic usiedli w pozycji kucającej koło mnie i już wspólnie mogliśmy się delektować sobą nawzajem… Zrobiłem się czerwony jak burak, bo niespecjalnie byłem przygotowany na taką ewentualność. Założyłem kaptur na głowę i dzięki stresowi towarzyszącemu całej sytuacji, wszystko poszło gładko i sprawnie, dzięki czemu wziąłem nogi za pas po kilku minutach. Przepraszam, jeśli kogoś obrzydziłem, ale tak wyglądają tutaj realia korzystania z toalet. Niestety nie wszędzie można znaleźć zachodnie kibelki z podgrzewaną deską :P
Po tym nieprawdopodobnym zakończeniu mojej wizyty u Brucea i Ivy, podrzucili mnie do starego miasta. Zrobiliśmy sobie jeszcze kilka zdjęć i popędziłem szukać mojego hostelu. Trochę mi to zajęło, ponieważ hostel jest całkowicie schowany, ale przynajmniej zwiedziłem trochę okolicę. Kiedy dotarłem na miejsce, przywitał mnie bardzo niemiły recepcjonista (jak się później okazało, również z Wuhan). Trochę mnie to zaskoczyło gdyż na wszystkich stronach internetowych, hostel miał same pozytywnie opinie. Zameldowałem się i pobiegłem na górę, żeby wreszcie na chwilę naprawdę się położyć.
W moim 7 osobowym pokoju napotkałem dwóch nowych kolegów – Taka (z Japoni) i Sona (z Korei Południowej). Taka ma 21 lat, skończył 3-letnią ekonomię i od 3 miesięcy podróżuje samotnie po południowej Azji (Wietnam, Kambodża, Nepal, Chiny etc..). Son natomiast, to 40-letni pracownik Hyundaia. Dostał wolne w pracy i postanowił sobie pojeździć po prowincji Yunnan! Oboje niezwykle sympatyczni i otwarci, więc plan poznania nowych osób od samego początku realizowałem w 100%. Miałem odpocząć ale szkoda mi było dnia, więc wybrałem się na zwiedzanie „Lijiang Old Town”, które wpisane jest do światowego dziedzictwa UNESCO. W latach 90-tych nawiedziło to miejsce trzęsienie ziemi ale chyba się szybko wyrobili z odbudową, bo w ogóle nie dało się tego odczuć :P Stare kamienne mostki i uliczki, otoczone ze wszystkich stron drewnianymi straganikami, przypominały mi trochę Zakopane, tyle, że w Chińskim stylu. Stare miasto w Lijiang zdawało się być bardziej romantyczne od naszego polskiego odpowiednika. Co jakiś czas pojawiały się malutkie restauracyjki z muzyką na żywo i pysznym lokalnym jedzeniem. Chińczycy mówią, że jest to najlepsze miejsce na spędzenie wakacji jeśli posiada się drugą połówkę. Pech chciał, że ja wybrałem się sam, ale i tak było co oglądać i fajnie się tam czułem :P
Po tym nieprawdopodobnym zakończeniu mojej wizyty u Brucea i Ivy, podrzucili mnie do starego miasta. Zrobiliśmy sobie jeszcze kilka zdjęć i popędziłem szukać mojego hostelu. Trochę mi to zajęło, ponieważ hostel jest całkowicie schowany, ale przynajmniej zwiedziłem trochę okolicę. Kiedy dotarłem na miejsce, przywitał mnie bardzo niemiły recepcjonista (jak się później okazało, również z Wuhan). Trochę mnie to zaskoczyło gdyż na wszystkich stronach internetowych, hostel miał same pozytywnie opinie. Zameldowałem się i pobiegłem na górę, żeby wreszcie na chwilę naprawdę się położyć.
W moim 7 osobowym pokoju napotkałem dwóch nowych kolegów – Taka (z Japoni) i Sona (z Korei Południowej). Taka ma 21 lat, skończył 3-letnią ekonomię i od 3 miesięcy podróżuje samotnie po południowej Azji (Wietnam, Kambodża, Nepal, Chiny etc..). Son natomiast, to 40-letni pracownik Hyundaia. Dostał wolne w pracy i postanowił sobie pojeździć po prowincji Yunnan! Oboje niezwykle sympatyczni i otwarci, więc plan poznania nowych osób od samego początku realizowałem w 100%. Miałem odpocząć ale szkoda mi było dnia, więc wybrałem się na zwiedzanie „Lijiang Old Town”, które wpisane jest do światowego dziedzictwa UNESCO. W latach 90-tych nawiedziło to miejsce trzęsienie ziemi ale chyba się szybko wyrobili z odbudową, bo w ogóle nie dało się tego odczuć :P Stare kamienne mostki i uliczki, otoczone ze wszystkich stron drewnianymi straganikami, przypominały mi trochę Zakopane, tyle, że w Chińskim stylu. Stare miasto w Lijiang zdawało się być bardziej romantyczne od naszego polskiego odpowiednika. Co jakiś czas pojawiały się malutkie restauracyjki z muzyką na żywo i pysznym lokalnym jedzeniem. Chińczycy mówią, że jest to najlepsze miejsce na spędzenie wakacji jeśli posiada się drugą połówkę. Pech chciał, że ja wybrałem się sam, ale i tak było co oglądać i fajnie się tam czułem :P
Prowincja Yunnan charakteryzuję się także, dużą ilością chińskich mniejszości narodowych. Tą jedną z bardziej popularnych jest mniejszość – Naxi (Także mój hostel zaczerpnął stąd nazwę – Mama Naxi Guest House). Starsze kobiety, a nie raz także i te młodsze, ubrane w kolorowe tradycyjne stroje, co wieczór zbierają się na głównym placu starego miasta i tańczą swój dziwny, tylko im znany taniec, zachęcając tym samym do wspólnej zabawy turystów. Lubię tańczyć i lubię się bawić, więc od razu władowałem się w kółeczko i razem z kobietami Naxi tańcowaliśmy do ludowej muzyki. Chyba mogę być nawet trochę dumny, gdyż dołączając do kółeczka jako jeden z nielicznych wywołałem prawdziwą lawinę i już po kilku minutach cały plac bawił się w najlepsze. W drodze powrotnej spróbowałem kilku lokalnych przysmaków m.in. „Lijiang BaBa” czyli coś na wzór smażonego naleśnika z jajkiem w środku. Wstąpiłem też do jednego z pubów na piwko. Całkowicie zapomniałem jednak o tym, że za daleko odszedłem od hostelu i nie mam bladego pojęcia jak wrócić. Błąkałem się po starym mieście przez kolejne 2,5 godziny, aż wreszcie jakimś cudem natrafiłem na mała tabliczkę z napisem Mama Naxi! (ok 2 w nocy). Chłopaki jeszcze nie spali, więc wspólnie pośmialiśmy się z zaistniałej sytuacji, gdyż oni też na początku mieli problemy ze zlokalizowaniem naszego miejsca do spania. Żeby było śmieszniej, jako że oboje są Azjatami, to sami często pytani byli o drogę przez zagranicznych turystów :P
Po takiej dawce wrażeń i wyraźnego braku odpoczynku, postanowiłem, że 2-gi maja poświęcam na sen i relaks, bo co to za zwiedzanie jak człowiek tylko o miękkiej podusi myśli przez cały czas.
Przespałem się do 10 rano i żeby nie stracić całego dnia, postanowiłem przygotować plan na kolejne dni, bo nie przyjechałem tam po to żeby siedzieć w hostelu. W recepcji zasięgnąłem informacji na temat 2-dniowej wycieczki do „Tiger Leaping Gorge” o czym wspomnę na pewno w kolejnych akapitach :) Niemiły Pan recepcjonista podzielił się także ze mną informacją, iż istnieje możliwość wypożyczenia roweru na cały dzień. I tak nie miałem co robić, więc skorzystałem z tej dogodności. Nikt nie powiedział mi jednak, że nie można jeździć rowerem po starym mieście, bo można dostać za to srogi mandat. Nieświadomy zagrożenia, jeździłem po całym Lijiang, mijając kolejne identyczne uliczki! Nie spotkałem po drodze policji, więc skończyło się bez żadnych kar. Jeżdżąc tak przez kilka godzin, spotkałem czwórkę Polaków z Brzozowa i Sanoka (jaki ten świat mały). Studiowali w Warszawie i do Chin wybrali się pozwiedzać. Zgadaliśmy się także, że oni również planują na drugi dzień wycieczkę do „Tiger Leaping Gorge” (Wąwóz skaczącego Tygrysa). W godzinach popołudniowych, kiedy pałętałem się gdzieś po środku niczego, złapała mnie ciężka ulewa, więc zanim dojechałem do hostelu, nie było na mnie suchej nitki. Kiedy wróciłem z powrotem do pokoju poznałem nowego gościa – Toniego (Z Chin). Wyluzowany typ cwaniaka, co to przyjechał by zaliczyć w Lijiang kilka barów i nie tylko…
Przespałem się do 10 rano i żeby nie stracić całego dnia, postanowiłem przygotować plan na kolejne dni, bo nie przyjechałem tam po to żeby siedzieć w hostelu. W recepcji zasięgnąłem informacji na temat 2-dniowej wycieczki do „Tiger Leaping Gorge” o czym wspomnę na pewno w kolejnych akapitach :) Niemiły Pan recepcjonista podzielił się także ze mną informacją, iż istnieje możliwość wypożyczenia roweru na cały dzień. I tak nie miałem co robić, więc skorzystałem z tej dogodności. Nikt nie powiedział mi jednak, że nie można jeździć rowerem po starym mieście, bo można dostać za to srogi mandat. Nieświadomy zagrożenia, jeździłem po całym Lijiang, mijając kolejne identyczne uliczki! Nie spotkałem po drodze policji, więc skończyło się bez żadnych kar. Jeżdżąc tak przez kilka godzin, spotkałem czwórkę Polaków z Brzozowa i Sanoka (jaki ten świat mały). Studiowali w Warszawie i do Chin wybrali się pozwiedzać. Zgadaliśmy się także, że oni również planują na drugi dzień wycieczkę do „Tiger Leaping Gorge” (Wąwóz skaczącego Tygrysa). W godzinach popołudniowych, kiedy pałętałem się gdzieś po środku niczego, złapała mnie ciężka ulewa, więc zanim dojechałem do hostelu, nie było na mnie suchej nitki. Kiedy wróciłem z powrotem do pokoju poznałem nowego gościa – Toniego (Z Chin). Wyluzowany typ cwaniaka, co to przyjechał by zaliczyć w Lijiang kilka barów i nie tylko…
Zaproponował byśmy wybrali się z nim na piwko wieczorem i może do jakiegoś klubu. Nie należę do osób które lubią tego typu rozrywki i dobrze pamiętam jak ciężko było mnie nie raz wyciągnąć do klubu w Rzeszowie. No ale jako, że byliśmy w Lijiang i może mogło być fajnie, przekonałem samego siebie, że pewnie jestem w błędzie i dobrze się będę bawił. Późnym wieczorem razem z Taką, Sonem i Tonym wybraliśmy się na podbój lokalnych klubów. Wszędzie było bardzo drogo, więc prawie skończyło się na rezygnacji z naszego planu. Tony usilnie próbował znaleźć jakąś dziewczynę poprzez aplikację „MoMo” (pozwala na lokalizowanie osób w najbliższej odległości w celu nawiązywania bliższych znajomości). Po dwóch godzinach znaleźliśmy klub w którym oprócz picia 2,5% piwka można było sobie potańczyć. Jakimś cudem zaciągnęli mnie na parkiet ale wszyscy tańczyli w swoich grupkach znajomych i barykadowali się plecami żeby nikogo do środka nie wpuścić. Tak więc zabawa na cztery fajerki! Czarę goryczy przelał gruby stary Chińczyk który, zaczął coś do mnie mówić wyraźnie się uśmiechając. Pomyślałem: „Pewnie pyta skąd jestem?”, więc odpowiedziałem, że: „z Polski”. Po mojej odpowiedzi Chińczyk zbliżył się do mnie i wyszeptał mi do ucha: „Wo ai ni”, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy: „Kocham Cię”… Przerażony wizją kolejnych wydarzeń wybiegłem z klubu czym prędzej. Chyba już nikt mnie nigdy nie przekona, żeby pójść na taką imprezę. Po prostu nie jestem fanem takich miejsc i po co robić coś na siłę. Tony bawił się w najlepsze, a ja z chłopakami wróciłem do hostelu.
Kolejny dzień przyniósł wspaniałą słoneczną pogodę! Razem z Taką spakowaliśmy plecaki i jakieś jedzenie przed 2-dniową podróżą. Schodząc do recepcji poznaliśmy kolejnych dwóch Koreańczyków – Johna (również pracuje w Hyundaiu) i uwaga… HaHa (dokładnie nie pamiętam czym się zajmuje, oprócz tego, że podróżował z Johnem). Kiedy usłyszałem, że jeden z nich nazywa się Haha, wprost nie mogłem powstrzymać się ze śmiechu! HaHa przyzwyczajony był do takich sytuacji, więc śmiał się razem ze wszystkimi. Mama Naxi zrobiła nam herbatkę i poczęstowała słodkimi bułeczkami przed wyjazdem. Niemiły Pan recepcjonista zaprowadził nas do busa, którym mieliśmy wyruszyć w jedno z najpiękniejszych miejsc w tej prowincji. Wąwóz skaczącego tygrysa (Hǔtiào Xiá 虎跳峡) położony ok. 60km od Lijiang, również wpisany jest do światowego dziedzictwa UNESCO. Jest to kanion na rzece Jangcy, która w tym rejonie zaczyna swój bieg. Jeden z najgłębszych na świecie (ok. 4 tys. metrów przewyższenia). Masyw górski otaczający to magiczne miejsce to początek Himalajów na czele z Śnieżną górą Nefrytowego Smoka (Dragon Snow Mountain 5596 m n.p.m), a także górą Haba (5400 m n.p.m). Główną atrakcją całej wycieczki miał być ogromny kamień, który według legendy posłużył wielkiemu tygrysowi do przeskoczenia rwącej rzeki Jangcy, uciekając przed myśliwym. Trasę tę można pokonać na dwa różne sposoby. Dolną drogą, którą głównie pokonuje się busem i część ewentualnie pontonem, lub górną znaną z „28 zakrętów”.
Ok godziny 8 usadowiliśmy się w busie. Tam poznaliśmy kolejnych znajomych – Johanne (20 letnia Niemka, która uczy niemieckiego w Chengdu) i Lukasa (20 letniego Niemca, który jest nauczycielem gry na gitarze w Pekinie). Oni również wybrali się samotnie do prowincji Yunnan, co zbliżyło nas znacznie! :P Na miejsce dojechaliśmy po ok 2,5 godz. Samo wejście do tego chronionego parku kosztowało nas 50 RMB od osoby. Mimo, że na nogach miałem zwyczajne trampki, ochoczo ruszyłem w górę! Nie bez powodów, miejsce to słynne jest z 28 zakrętów… Trasa była naprawdę wymagająca i momentami było mega ciężko, szczególnie, że pod stopami czułem każdy nawet najmniejszy kamyczek. Serpentyny, wijące się prawie pionowo pod górę, ostro dawały się nam we znaki. Nikt jednak nie narzekał! Tylko Haha zostawał nieco w tyle, bo zupełnie nie był przygotowany na taki marsz. Nie pomagał mi także fakt, iż niosłem na plecach cały mój dobytek (ok. 15-17kg). Mijaliśmy kolejne pola uprawne z rdzennymi farmerami. Nie raz mijał nas osiołek z pasterzem który proponował nam przejażdżkę. Nikt się jednak nie skusił, nawet Haha który już ledwo szedł pod górę. Cały krajobraz dopełniały szczyty gór skąpane w słońcu! Wycieczka marzenie. W międzyczasie, pogadaliśmy trochę na przeróżne tematy i śmiechu było co niemiara. Nie dało się też nie zauważyć, że Lukas włada bardzo dobrym Chińskim! Nauczył się samodzielnie z aplikacji w telefonie (Można? Można.)
Ok godziny 8 usadowiliśmy się w busie. Tam poznaliśmy kolejnych znajomych – Johanne (20 letnia Niemka, która uczy niemieckiego w Chengdu) i Lukasa (20 letniego Niemca, który jest nauczycielem gry na gitarze w Pekinie). Oni również wybrali się samotnie do prowincji Yunnan, co zbliżyło nas znacznie! :P Na miejsce dojechaliśmy po ok 2,5 godz. Samo wejście do tego chronionego parku kosztowało nas 50 RMB od osoby. Mimo, że na nogach miałem zwyczajne trampki, ochoczo ruszyłem w górę! Nie bez powodów, miejsce to słynne jest z 28 zakrętów… Trasa była naprawdę wymagająca i momentami było mega ciężko, szczególnie, że pod stopami czułem każdy nawet najmniejszy kamyczek. Serpentyny, wijące się prawie pionowo pod górę, ostro dawały się nam we znaki. Nikt jednak nie narzekał! Tylko Haha zostawał nieco w tyle, bo zupełnie nie był przygotowany na taki marsz. Nie pomagał mi także fakt, iż niosłem na plecach cały mój dobytek (ok. 15-17kg). Mijaliśmy kolejne pola uprawne z rdzennymi farmerami. Nie raz mijał nas osiołek z pasterzem który proponował nam przejażdżkę. Nikt się jednak nie skusił, nawet Haha który już ledwo szedł pod górę. Cały krajobraz dopełniały szczyty gór skąpane w słońcu! Wycieczka marzenie. W międzyczasie, pogadaliśmy trochę na przeróżne tematy i śmiechu było co niemiara. Nie dało się też nie zauważyć, że Lukas włada bardzo dobrym Chińskim! Nauczył się samodzielnie z aplikacji w telefonie (Można? Można.)
Po kilku godzinach napotkaliśmy takie atrakcje jak: „The topest Toilet” (najwyżej położona toaleta), która otwarta była tylko dla panów, czy malutki straganik na którym starsza pani sprzedawała snickersy, wodę i… marihuanę (z dołączoną drewnianą fajką)! Zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek w tym miejscu, zakupiliśmy wodę i snickersy… :> i ruszyliśmy dalej! W końcu dotarliśmy na szczyt, gdzie spotkała nas niemiła niespodzianka. Na samej górze (ok. 2640m) siedziała sobie kobieta w podeszłym wieku i poinformowała nas, że jeśli chcemy zrobić zdjęcia w tym najpiękniejszym miejscu, musimy zapłacić. Nikt sobie nie wziął tego do serca, bo jak to tak?! Zapłaciliśmy 50 RMB za wejście i teraz jeszcze za zdjęcia jakieś babie będziemy płacić?! Zeszliśmy nieco w dół, porobić fotki i nikt się specjalnie Panią krzykaczką nie przejmował. Problem pojawił się w drodze powrotnej, gdyż napotkana Pani zabarykadowała drogę i stanowczo stwierdziła, że dalej nas nie puści jak nie zapłacimy! John, próbował bezskutecznie atakować barykady ale prawie został zepchnięty w przepaść przez tę „sympatyczną” babkę! :P Echo niosło słowa Johna: „Don’t touch me! You want to kill me?!” (Nie dotykaj mnie! Chcesz mnie zabić?!) obijając się o głuchą ścianę górskich grani. W końcu zrezygnowani zapłaciliśmy po kilkanaście Yuanów od osoby i ruszyliśmy dalej, śmiejąc się do rozpuku z całej tej sytuacji i heroicznej postawy Johna, który ryzykował własnym życiem, by uchronić nasze portfele przed katastrofą. Po odwiedzeniu szczytu, schodziliśmy już tylko w dół.
Doszliśmy do „Tea Horse Guest House”, gdzie mogliśmy posilić się jakimś tanim i smacznym chińskim jedzeniem. Wypiliśmy sobie po piwku i zjedliśmy obfity obiad. Na miejscu napotkaliśmy także poznanych wcześniej Polaków – Magdę i Maćka! Posiłek dodał nam nowych sił i znów mogliśmy ruszyć na trasę
Około 40 minut zajęło nam dotarcie do kolejnego hostelu (2400m n.p.m) – Half Way Guest House!. Jako, że podróż była 2 dniowa, to właśnie tutaj mieliśmy spędzić noc. Hostel bardzo przyjemny z niesamowitym widokiem na góry z toalety, lecz z nieco mało przyjazną obsługą! Zamówiłem sobie jakieś mięso z ryżem i naleśniki z czekoladą i bananami. Hostel posiada sporawy taras, więc mogliśmy się rozkoszować widokami podczas naszego posiłku! Wszyscy najedli się do syta, a Johanna wyciągnęła karty. Ciężko było znaleźć grę którą wszyscy znali lub rozumieli, ale w końcu doszliśmy do konsensusu. Padło na mój pomysł, by zagrać w polskie „kuku”, bo to i proste i można się dobrze pobawić. Gra się przyjęła, a jako karę wymyśliliśmy pompki (po 5 za każde niezgadnięcie co inni mają w kartach). Po całodniowej wspinaczce, była to ostatnia rzecz jaką miałem ochotę robić. Przez cały okres gry zrobiłem ok.30 pompek, więc aż tak tragicznie nie było :P Graliśmy też w „prawdę i wyzwanie”, przez co dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o sobie, nie raz naprawdę totalnie dziwnych! :D Po długich godzinach gier i pogaduszek, stwierdziliśmy, że musimy się wyspać przed kolejnym dniem tułaczki. W naszym pokoju poznaliśmy 29 letnią Australijkę, która gdy nas zobaczyła zaczęła tańczyć „moonwalk” i wariować, tłumacząc, że zawsze godzinę przed snem ma swój szalony okres…
Nazajutrz chcieliśmy wstać na wschód słońca, ale pogoda nie dopisała specjalnie, więc każdy spędził poranek na wylegiwaniu się w łóżku (zapomniałem dodać, że za samodzielne łóżko w 8 osobowym pokoju – 25 RMB czyli niecałe 13zł).
Nazajutrz chcieliśmy wstać na wschód słońca, ale pogoda nie dopisała specjalnie, więc każdy spędził poranek na wylegiwaniu się w łóżku (zapomniałem dodać, że za samodzielne łóżko w 8 osobowym pokoju – 25 RMB czyli niecałe 13zł).
Drugi dzień zapowiadał się bardziej lajtowy, a każdy był wypoczęty. Mijaliśmy strome skarpy, malownicze mostki i płynące nieopodal wodospady. Każdy czekał jednak na główną atrakcję – Kamień skaczącego tygrysa! 2 godziny spędziliśmy na przyjemnym marszu, aż doszliśmy do Bridge Cafe. Jak sama nazwa wskazuje, jest to mała kafejka na moście w której można posilić się pierogami (Yunnan dumplings lub Yak cheese dumplings). Razem z Lukasem mieliśmy nieodpartą ochotę skonsumować cały gar tych pierogów, ale gonił nas czas, więc Johanna przywołała nas do porządku. Z Bridge Cafe prowadzi ścieżka do wspomnianego wcześniej przeze mnie słynnego kamienia. Najlepsze było więc jeszcze przed nami. Zapłaciliśmy w małej budce wpisowe 10 RMB i spokojnym krokiem podążyliśmy w dół. Pisząc „w dół” mam na myśli stromą skarpę z dosłownie pionowymi ścieżkami, które można było pokonać dzięki zaczepionym tam drabinom. Schodząc po takiej drabinie, poważnie nabawiłem się lęku wysokości :P A tak na poważnie, to tylko troszkę strasznie było :P
W końcu dotarliśmy do słynnego kamienia! Rwący potok o kolosalnych rozmiarach rozbijał się o krawędzie wysokiego kanionu, robiąc na mnie piorunujące wrażenie. Mieliśmy dużo szczęścia, gdyż o tej porze roku, woda jest czysta i przejrzysta. Odwiedzając Tiger Leaping Gorge latem, woda zamienia się w błotnistą żółto-brązową masę (stąd nazwa Jangcy – czyli w wolnym tłumaczeniu żółta rzeka, choć Chińczycy nazywają ją jeszcze inaczej). Spędziliśmy tam trochę czasu, robiąc zdjęcia i podziwiając ten prawdziwy żywioł! W Half Way Guest House zakupiliśmy też na drogę – Naxi Bread (chlebek) i postanowiliśmy skonsumować go właśnie przy kamieniu. W drodze powrotnej, wybraliśmy inną trasę. Tylko Johanna wróciła tą samą drogą, bo znów trzeba było płacić 10 RMB. Po przez ścieżkę wybitą w skałach, pokonywaliśmy kolejne zakręty drogi powrotnej. Po drodze znaleźliśmy jaskinię i z nadzieją znalezienia skarbu spenetrowaliśmy ją dogłębnie. Odkryliśmy tylko papieżaki, ale zdjęcia wyszły całkiem fajnie! :P Droga powrotna zajęła nam ok 2 godziny, ale tylko dlatego, że chwilę musieliśmy czekać na Haha, który ewidentnie był już u kresu wytrzymałości. Na górze spotkaliśmy Johannę i odwiedziliśmy Bridge Cafe by wypróbować pyszne pierogi! Razem z Lukasem prawie zjedliśmy stół zanim dostarczono nam pożywienie. Zamówiliśmy także pizze z mięsem z Yaka! Nie ma takiego dania w karcie ale obsługa specjalnie dla nas połączyła dwa dania! Pizza była tak pyszna, że do tej pory pamiętam jej wspaniały smak!
Po tym obfitym obiedzie, złapaliśmy busa z powrotem do Lijiang. Jazda busem przez góry przypominała trochę film akcji. Z jednej strony skarpa i 2000 m wysokości, a droga bez żadnych barierek, a z drugiej strony kamerdulce spadające z gór, bo pogoda się wyraźnie popsuła. Pan kierowca nie przejmował się jednak tym zbytnio i sunął jak konie po betonie!
Kolejnym przystankiem w naszej podróży było miasteczko Dali. Po powrocie do Lijiang pożegnaliśmy się z Taką, który musiał jechać do innego miejsca przedłużyć wizę. A sami złapaliśmy pociąg do wspomnianego przeze mnie wcześniej miasteczka – Dali. Na miejsce dojechaliśmy ok. godziny 24:00 bez zarezerwowanego miejsca w żadnym hostelu. Na pomoc przyszedł jednak Son (którego poznałem w Lijiang). Wiedział, że po powrocie z Tiger Leaping Gorge będę chciał dojechać do Dali, więc zarezerwował nam wszystkim miejsce w pobliskim hostelu – Dengba Hostel. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dotarliśmy na miejsce a drzwi otworzył nam mój stary znajomy z Lijiang! Son napisał mi e-maila, że zarezerwował miejsca i czeka na nas w hostelu, ale ja przecież nie miałem internetu żeby móc go odczytać :P Hostel okazał się strzałem w dziesiątkę! Przesympatyczna obsługa, gitara i stół do bilarda, wprawiły w nas w niepohamowane szczęście! Od razu zakolegowaliśmy się z ludźmi z hostelu m.in. Light (21 Chinka, podróżująca po całym świecie korzystając z wolontariatów wszelkiej maści) Taylor (który właśnie wybierał się z kumplem na stopa do Tybetu) czy Hemi (wielką fankę muminków). Przez dwa dni wspólnie jedliśmy, zwiedzaliśmy i bawiliśmy się do późnych godzin nocnych. Razem z Johanną i Lukasem, postanowiliśmy odwiedzić kilka słynnych świątyń i ogromne jezioro „Er Hai”. W odróżnieniu od Johna i HaHa, którzy wypożyczyli rowery, my wybraliśmy się pieszo. Przez zabitą dechami wioskę i pola uprawne, w końcu przedarliśmy się do jeziora, ale miejsce było mało atrakcyjne, więc posiedzieliśmy tam tylko chwilę. Kolejnego dnia wykupiliśmy małą wycieczkę objazdową na około Dali za 70 RMB (inni turyści płacili po 240 i sam nie wiem jak nam się udało uzyskać tak niską cenę!) Objazdówka zawierała rejs malutką łodzią po jeziorze i degustację różnych rodzajów chińskiej herbaty! Dobrze, że zapłaciliśmy niewiele, bo w sumie wycieczka była taka sobie. W przed ostatni dzień Johanna, Lukas, John i Haha musieli wracać, bo cała czwórka miała samolot z Kunming. Zostałem więc sam z Sonem i ekipą z hostelu. Mieliśmy w planach wybrać się na wysoką górę Changsha, ale tego dnia była zamknięta z niewiadomych przyczyn. Wypożyczyliśmy więc rowery (Son wybrał standardowego górala, a ja z Light podwójny jednoślad). Przez pół dnia jeździliśmy sobie po starym mieście w Dali, po drodze spotykając kolejnych ludzi. Ja dorwałem gitarę na ulicy i trochę pograłem dla turystów, a Son z Light spotkali dawnego znajomego, który sprzedaje w Dali jogurty. Poznałem też dziewczynę z Hong-Kongu, która po tygodniu przebywania w Dali spotkała faceta i wzięła z nim ślub, tłumacząc mi że w Dali wszystko się może zdarzyć! :)
Kolejnym przystankiem w naszej podróży było miasteczko Dali. Po powrocie do Lijiang pożegnaliśmy się z Taką, który musiał jechać do innego miejsca przedłużyć wizę. A sami złapaliśmy pociąg do wspomnianego przeze mnie wcześniej miasteczka – Dali. Na miejsce dojechaliśmy ok. godziny 24:00 bez zarezerwowanego miejsca w żadnym hostelu. Na pomoc przyszedł jednak Son (którego poznałem w Lijiang). Wiedział, że po powrocie z Tiger Leaping Gorge będę chciał dojechać do Dali, więc zarezerwował nam wszystkim miejsce w pobliskim hostelu – Dengba Hostel. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dotarliśmy na miejsce a drzwi otworzył nam mój stary znajomy z Lijiang! Son napisał mi e-maila, że zarezerwował miejsca i czeka na nas w hostelu, ale ja przecież nie miałem internetu żeby móc go odczytać :P Hostel okazał się strzałem w dziesiątkę! Przesympatyczna obsługa, gitara i stół do bilarda, wprawiły w nas w niepohamowane szczęście! Od razu zakolegowaliśmy się z ludźmi z hostelu m.in. Light (21 Chinka, podróżująca po całym świecie korzystając z wolontariatów wszelkiej maści) Taylor (który właśnie wybierał się z kumplem na stopa do Tybetu) czy Hemi (wielką fankę muminków). Przez dwa dni wspólnie jedliśmy, zwiedzaliśmy i bawiliśmy się do późnych godzin nocnych. Razem z Johanną i Lukasem, postanowiliśmy odwiedzić kilka słynnych świątyń i ogromne jezioro „Er Hai”. W odróżnieniu od Johna i HaHa, którzy wypożyczyli rowery, my wybraliśmy się pieszo. Przez zabitą dechami wioskę i pola uprawne, w końcu przedarliśmy się do jeziora, ale miejsce było mało atrakcyjne, więc posiedzieliśmy tam tylko chwilę. Kolejnego dnia wykupiliśmy małą wycieczkę objazdową na około Dali za 70 RMB (inni turyści płacili po 240 i sam nie wiem jak nam się udało uzyskać tak niską cenę!) Objazdówka zawierała rejs malutką łodzią po jeziorze i degustację różnych rodzajów chińskiej herbaty! Dobrze, że zapłaciliśmy niewiele, bo w sumie wycieczka była taka sobie. W przed ostatni dzień Johanna, Lukas, John i Haha musieli wracać, bo cała czwórka miała samolot z Kunming. Zostałem więc sam z Sonem i ekipą z hostelu. Mieliśmy w planach wybrać się na wysoką górę Changsha, ale tego dnia była zamknięta z niewiadomych przyczyn. Wypożyczyliśmy więc rowery (Son wybrał standardowego górala, a ja z Light podwójny jednoślad). Przez pół dnia jeździliśmy sobie po starym mieście w Dali, po drodze spotykając kolejnych ludzi. Ja dorwałem gitarę na ulicy i trochę pograłem dla turystów, a Son z Light spotkali dawnego znajomego, który sprzedaje w Dali jogurty. Poznałem też dziewczynę z Hong-Kongu, która po tygodniu przebywania w Dali spotkała faceta i wzięła z nim ślub, tłumacząc mi że w Dali wszystko się może zdarzyć! :)
Ostatniego dnia wróciłem do Lijiang, bo stąd miałem pociąg z powrotem do Kunming. Właściwie był to mój pierwszy samotny dzień podczas całej wycieczki. Nie długo cieszyłem się samotnością, gdyż siedząc na ławce i zajadając jakieś dziwne szaszłyki, podszedł do mnie starszy Chińczyk z bardzo dobrym angielskim. Przedstawił się, że jest przewodnikiem i że może za darmo zabrać mnie do starej wioski u stóp Śnieżnej góry Nefrytowego Smoka. Powiecie pewnie, że w życiu nie ma nic za darmo, a ja się z tym muszę zgodzić. Stwierdziłem jednak, że dopóki stary Chińczyk nie wyszepta mi do ucha, że mnie kocha, nie mam się czego obawiać. Richard bo tak ma na imię ów przewodnik, zaprowadził mnie do busa i razem ruszyliśmy do tajemniczej wioski Baisha. Miejsce to, nazywane jest także wioską Doktora Ho, o którym zaraz Wam napiszę. Być może wydaje się to niemożliwe, ale Richard naprawdę okazał się fajnym gościem, który zupełnie nie chciał ode mnie pieniędzy! Pierwsze miejsce jakie zwiedziliśmy w wiosce to szkoła w której dzieci i dorośli uczą się haftować chińskie obrazy! Przepiękna galeria z kosmicznie drogimi obrazami, stworzonymi przez mistrzów tegoż rzemiosła. Nie kupiłem żadnego arcydzieła ale miło było popatrzeć. Naprawdę robiły wrażenie!
Zaraz po wystawnym muzeum poszliśmy z Richardem zjeść tradycyjne Naxi Cookies (ciasteczka Naxi), które wyrabiane są tylko raz w roku w okresie majowego święta! Posmakowały mi bardzo, więc i Richardowi postawiłem kilka, żeby przewodnik głodny nie chodził. Nadszedł jednak czas na moment kulminacyjny - Dom słynnego Doktora Ho (94 lata)! Gdy dotarliśmy na miejsce, ujrzałem maleńką chatkę obklejoną zewsząd artykułami z gazet. W powietrzu unosił się przyjemny i bardzo intensywny zapach ziół wszelakich, a sama chatka wydała mi się bardzo niepozorna jak na słynnego doktora, od którego nazwiska, nazwano wioskę! Po chwili zza drzwi wyłoniła się postać lekko przygarbionego sympatycznego Chińczyka z wręcz profesorskim angielskim. Zaprosił nas do środka, gdyż kiedyś obiecał sobie, że przyjmie każdego, kto go odwiedzi. Doktor uścisnął mi dłoń i zrobił sobie ze mną kilka zdjęć. Dał mi też do przeczytania skrawek artykułu w języku polskim, żebym co nieco się o nim samym dowiedział. Ten fascynujący człowiek urodził się w 1929 r. w wiosce Lijiang. Od dziecięcych lat interesował się medycyną i ziołolecznictwem, więc nie zdziwił mnie fakt, że medycynę wybrał w późniejszym czasie jako kierunek studiów. Uczelni jednak nie ukończył, ponieważ zapadł na ciężką chorobę. Postanowił więc wrócić do rodzinnej wioski i pogłębić naukę o ziołach i rodzajach leczenia. Doktor tak mocno wciągnął się w świat ziołolecznictwa, że po jakimś czasie udało mu się wyleczyć siebie samego! Po tym niemożliwym wręcz osiągnięciu, otrzymał pozwolenie od rządu chińskiego na otwarcie prywatnej kliniki – „Jade Dragon Snow Mountain Chinese Herbal Medicine Clinic Lijiang” w rodzinnej wiosce. Od tamtej pory odwiedziło go już ok. 300 000 ludzi ze 100 krajów, by zasięgnąć porady słynnego doktora, nie raz w beznadziejnych przypadkach chorobowych. Doktor doskonale mówi po angielsku, koreańsku, japońsku i chińsku, a oprócz tego wszystkiego jest naprawdę otwartym, ciepłym i miłym człowiekiem! Była to dla mnie ogromna przyjemność i zarazem zaszczyt, że miałem okazję spotkać tak wspaniałego człowieka, który uratował życie wielu ludziom, dzięki swojej ogromnej i tajemnej wiedzy na temat rzadkich tybetańskich ziół!
Podziękowałem także Richardowi za tę wspaniała wycieczkę jaką mi zafundował i ofiarowałem mu 100 RMB. Pewnie niektórzy powiedzą, że to dużo, ale doceniam ludzi którzy są dobrzy i szczerzy sami z siebie, więc nie miałem żadnych problemów z tym by te pieniądze dać właśnie jemu. Na koniec poprosił mnie jeszcze o kontakt, gdybym przypadkiem poznał jakąś ładną i miła Polkę, bo on sam nie lubi swoje żony i z chęcią pożył by kilka lat inaczej :P
Zaraz po wystawnym muzeum poszliśmy z Richardem zjeść tradycyjne Naxi Cookies (ciasteczka Naxi), które wyrabiane są tylko raz w roku w okresie majowego święta! Posmakowały mi bardzo, więc i Richardowi postawiłem kilka, żeby przewodnik głodny nie chodził. Nadszedł jednak czas na moment kulminacyjny - Dom słynnego Doktora Ho (94 lata)! Gdy dotarliśmy na miejsce, ujrzałem maleńką chatkę obklejoną zewsząd artykułami z gazet. W powietrzu unosił się przyjemny i bardzo intensywny zapach ziół wszelakich, a sama chatka wydała mi się bardzo niepozorna jak na słynnego doktora, od którego nazwiska, nazwano wioskę! Po chwili zza drzwi wyłoniła się postać lekko przygarbionego sympatycznego Chińczyka z wręcz profesorskim angielskim. Zaprosił nas do środka, gdyż kiedyś obiecał sobie, że przyjmie każdego, kto go odwiedzi. Doktor uścisnął mi dłoń i zrobił sobie ze mną kilka zdjęć. Dał mi też do przeczytania skrawek artykułu w języku polskim, żebym co nieco się o nim samym dowiedział. Ten fascynujący człowiek urodził się w 1929 r. w wiosce Lijiang. Od dziecięcych lat interesował się medycyną i ziołolecznictwem, więc nie zdziwił mnie fakt, że medycynę wybrał w późniejszym czasie jako kierunek studiów. Uczelni jednak nie ukończył, ponieważ zapadł na ciężką chorobę. Postanowił więc wrócić do rodzinnej wioski i pogłębić naukę o ziołach i rodzajach leczenia. Doktor tak mocno wciągnął się w świat ziołolecznictwa, że po jakimś czasie udało mu się wyleczyć siebie samego! Po tym niemożliwym wręcz osiągnięciu, otrzymał pozwolenie od rządu chińskiego na otwarcie prywatnej kliniki – „Jade Dragon Snow Mountain Chinese Herbal Medicine Clinic Lijiang” w rodzinnej wiosce. Od tamtej pory odwiedziło go już ok. 300 000 ludzi ze 100 krajów, by zasięgnąć porady słynnego doktora, nie raz w beznadziejnych przypadkach chorobowych. Doktor doskonale mówi po angielsku, koreańsku, japońsku i chińsku, a oprócz tego wszystkiego jest naprawdę otwartym, ciepłym i miłym człowiekiem! Była to dla mnie ogromna przyjemność i zarazem zaszczyt, że miałem okazję spotkać tak wspaniałego człowieka, który uratował życie wielu ludziom, dzięki swojej ogromnej i tajemnej wiedzy na temat rzadkich tybetańskich ziół!
Podziękowałem także Richardowi za tę wspaniała wycieczkę jaką mi zafundował i ofiarowałem mu 100 RMB. Pewnie niektórzy powiedzą, że to dużo, ale doceniam ludzi którzy są dobrzy i szczerzy sami z siebie, więc nie miałem żadnych problemów z tym by te pieniądze dać właśnie jemu. Na koniec poprosił mnie jeszcze o kontakt, gdybym przypadkiem poznał jakąś ładną i miła Polkę, bo on sam nie lubi swoje żony i z chęcią pożył by kilka lat inaczej :P
Wróciłem do hostelu by spakować swoje rzeczy i wymeldować się. Kiedy już miałem wychodzić z kolejną chamską gadką wyskoczył Pan recepcjonista, toteż ulżyłem sobie i mój pobyt w Mama Naxi Guest House zakończyłem wielką kłótnią. Z tego wszystkiego recepcjonista zapomniał policzyć mi jednej nocy, ale nie przypominałem mu już specjalnie o tym fakcie. Szkoda, tylko że na sam koniec wyjazdu musiało się coś zdarzyć. Jakby jednak nie było, nikt mnie nie okradł ani nie pobił, a większość, jak nie cały czas spędzony na wycieczce, to tylko i wyłącznie przyjemne wspomnienia, więc nawet taki mały incydent nie zniszczył w żaden sposób mojego postrzegania prowincji Yunnan! Wróciłem do Wuhan cały i zdrowy z masą nowych przyjaciół i przygód za pasem. Tym razem zabukowałem bilet z łóżkiem w pociągu, więc podróż minęła bardzo przyjemnie! Po raz kolejny pokonałem wiele swoich słabości i skutecznie walczyłem z wadami które mnie męczyły od jakiegoś czasu. Polecam wszystkim Yunnan province! Bo to magiczne miejsce pod każdym względem.
Tak jak obiecałem, posta kończę informacjami o pracy, bo też jest o czym opowiedzieć! Po 3 miesiącach borykania się z problemami departamentu Front Office, generalny menager docenił moją ciężką pracę i postanowił mnie przenieść do departamentu F&B (food & beverage) czyli sekcji żywieniowej, żebym mógł nauczyć się jeszcze więcej. Ponadto zwolniło się miejsce vice-dyrektora całego departamentu i właśnie na tę pozycję mam się przenieść. Pewnie nie będzie to wyglądać tak pięknie jak brzmi to w tej chwili ale na pewno wiele się nauczę i zdobędę zupełnie inne doświadczenie.
Ps: Mam nadzieję, że ktoś jednak dotrwał do końca! :P Tymczasem lecę do pracy i do następnego wpisu! :)
Kuba
Tak jak obiecałem, posta kończę informacjami o pracy, bo też jest o czym opowiedzieć! Po 3 miesiącach borykania się z problemami departamentu Front Office, generalny menager docenił moją ciężką pracę i postanowił mnie przenieść do departamentu F&B (food & beverage) czyli sekcji żywieniowej, żebym mógł nauczyć się jeszcze więcej. Ponadto zwolniło się miejsce vice-dyrektora całego departamentu i właśnie na tę pozycję mam się przenieść. Pewnie nie będzie to wyglądać tak pięknie jak brzmi to w tej chwili ale na pewno wiele się nauczę i zdobędę zupełnie inne doświadczenie.
Ps: Mam nadzieję, że ktoś jednak dotrwał do końca! :P Tymczasem lecę do pracy i do następnego wpisu! :)
Kuba