Jeśli mógłbym sobie wyobrazić najlepszy możliwy scenariusz na początek mojej wyprawy, wyglądałby on identycznie, jak ostatni tydzień, który spędziłem na wspaniałych Filipinach! Dlaczego wspaniałych? Prócz zdjęć, które mówią same za siebie, Filipiny to przede wszystkim ludzie! Ludzie tak przyjaźni i sympatyczni, że ciężko mi opisać to znanymi mi słowy. Zakochałem się w tym miejscu bezgranicznie. Jeśli gdzieś na świecie istnieje raj na ziemi, nie mam żadnych wątpliwości, że są nim Filipiny! Kraj 7000 wysp. Miejsce pełne słońca, turkusowej wody i pozytywnej energii!
Przed wyjazdem naczytałem się za dużo głupot na Internecie. O tym, że Filipińczycy kradną, wyłudzają pieniądze, dochodzi tu do porwań, a nawet morderstw na obcokrajowcach. Oczywiście w każdej historii, zawsze znajdzie się nutka prawdy. Rzeczywiście, zdarzają się tu takie sytuacje, ale mają one głównie miejsce w Manili (skąd właśnie do Was piszę) i na jednej z największych wysp – Mindanao. Przy czym taka zła aura wokół wyspy Mindanao spowodowana jest obecnością islamskich terrorystów. W każdym innym turystycznym miejscu na Filipinach, jest naprawdę bardzo bezpiecznie. Przez całe 3 tygodnie, nie zdarzyło mi się nawet żebym został wyrolowany przez taksówkarza czy kierowcę trycykla, co na całym świecie jest nagminne. Polecam więc wszystkim – Nie wierzcie we wszystko co piszą na Internecie! Ja nie potrzebnie wyrobiłem sobie pewien pogląd jeszcze przed wylotem. Choć w moim wypadku, po prostu mega pozytywnie się zaskoczyłem!
Ale od początku! :) Przyleciałem na Filipiny z Hong Kongu 10 lutego. Już na lotnisku daje mi się we znaki gorący klimat (30 stopni w cieniu). Nie zwlekałem ani chwili dłużej i poszedłem przebrać moje górskie trepy na sandały. Swoją drogą, bardzo miła odmiana :) Jak już wspomniałem w ostatnim poście, nie za bardzo lubię planować, ale tym razem przeszedłem samego siebie! Rozładowała mi się komórka, a nawet nie zapamiętałem nazwy hostelu w którym mam nocować. Można? Można. Świtała mi gdzieś nazwa ulicy, którą sprawdzałem dzień wcześniej. Postanowiłem więc zaryzykować. Wziąłem taksówkę i trochę „na czuja” udałem się w nieznaną mi lokację :P Podczas podróży przyszło kolejne zaskoczenie, bowiem kierowca mówił świetnie po angielsku, aż sam się czasem wstydziłem odezwać.
Wysadził mnie na wzgórzu przy ulicy o którą go poprosiłem. Nie pozostało mi nic innego, jak sprawdzić czy dobrą mam pamięć :) Kiedy tak szedłem wąską szutrową drogą, nagle zatrzymał się przy mnie czarny bus, z szybami tak ciemnymi, że nie byłem w stanie zobaczyć co jest w środku. Za kierownicą siedziała kobieta, która od razu wyskoczyła z takim hasłem:
K: ”Hi, jedziemy właśnie na zakupy, wsiadaj!”
Ja: „Eeem, ale tak właściwie, to o co chodzi?”
K: „Jesteś prawdopodobnie z naszego hostelu, ale my właśnie wybieramy się zrobić zakupy, to możesz się z nami zabrać”
Spojrzałem z niedowierzaniem na tylne siedzenie, przez uchyloną nieco szybę. Rzeczywiście, w środku siedziała para obcokrajowców. Mimo, że nieznana mi kobieta z czarnego jak węgiel wana wyglądała podejrzanie, wsiadłem do auta i żeby było śmiesznie, naprawdę pojechaliśmy na zakupy. Przy okazji wstąpiliśmy coś zjeść (Pizza Cibuana*). Niedługo po tym byliśmy już w hostelu. W międzyczasie zdążyłem się zakolegować z Danielem z Niemiec i Khalą ze Stanów Zjednoczonych, których poznałem w aucie. Hostel okazał się strzałem w dziesiątkę! Pyszne jedzenie, rodzinna atmosfera, taras na dachu i wygodne piętrowe łóżko sprawiły, że nie miałem ochoty się stamtąd ruszać. Wieczorem żona właściciela, zaprosiła nas do swojego domu. Zamówiła pizze i napoje, a cała rodzina przygotowywała się właśnie do wieczornego karaoke (bardzo popularna forma spędzania wolnego czasu na Filipinach). Śpiewom i żartom nie było końca. Wróciliśmy do hostelu, a właściciel wyjaśnił nam dokładnie różne opcje podróży, więc nie zwlekaliśmy ani chwili dłużej.
Ale od początku! :) Przyleciałem na Filipiny z Hong Kongu 10 lutego. Już na lotnisku daje mi się we znaki gorący klimat (30 stopni w cieniu). Nie zwlekałem ani chwili dłużej i poszedłem przebrać moje górskie trepy na sandały. Swoją drogą, bardzo miła odmiana :) Jak już wspomniałem w ostatnim poście, nie za bardzo lubię planować, ale tym razem przeszedłem samego siebie! Rozładowała mi się komórka, a nawet nie zapamiętałem nazwy hostelu w którym mam nocować. Można? Można. Świtała mi gdzieś nazwa ulicy, którą sprawdzałem dzień wcześniej. Postanowiłem więc zaryzykować. Wziąłem taksówkę i trochę „na czuja” udałem się w nieznaną mi lokację :P Podczas podróży przyszło kolejne zaskoczenie, bowiem kierowca mówił świetnie po angielsku, aż sam się czasem wstydziłem odezwać.
Wysadził mnie na wzgórzu przy ulicy o którą go poprosiłem. Nie pozostało mi nic innego, jak sprawdzić czy dobrą mam pamięć :) Kiedy tak szedłem wąską szutrową drogą, nagle zatrzymał się przy mnie czarny bus, z szybami tak ciemnymi, że nie byłem w stanie zobaczyć co jest w środku. Za kierownicą siedziała kobieta, która od razu wyskoczyła z takim hasłem:
K: ”Hi, jedziemy właśnie na zakupy, wsiadaj!”
Ja: „Eeem, ale tak właściwie, to o co chodzi?”
K: „Jesteś prawdopodobnie z naszego hostelu, ale my właśnie wybieramy się zrobić zakupy, to możesz się z nami zabrać”
Spojrzałem z niedowierzaniem na tylne siedzenie, przez uchyloną nieco szybę. Rzeczywiście, w środku siedziała para obcokrajowców. Mimo, że nieznana mi kobieta z czarnego jak węgiel wana wyglądała podejrzanie, wsiadłem do auta i żeby było śmiesznie, naprawdę pojechaliśmy na zakupy. Przy okazji wstąpiliśmy coś zjeść (Pizza Cibuana*). Niedługo po tym byliśmy już w hostelu. W międzyczasie zdążyłem się zakolegować z Danielem z Niemiec i Khalą ze Stanów Zjednoczonych, których poznałem w aucie. Hostel okazał się strzałem w dziesiątkę! Pyszne jedzenie, rodzinna atmosfera, taras na dachu i wygodne piętrowe łóżko sprawiły, że nie miałem ochoty się stamtąd ruszać. Wieczorem żona właściciela, zaprosiła nas do swojego domu. Zamówiła pizze i napoje, a cała rodzina przygotowywała się właśnie do wieczornego karaoke (bardzo popularna forma spędzania wolnego czasu na Filipinach). Śpiewom i żartom nie było końca. Wróciliśmy do hostelu, a właściciel wyjaśnił nam dokładnie różne opcje podróży, więc nie zwlekaliśmy ani chwili dłużej.
Nazajutrz wyruszyliśmy bardzo wcześnie rano do wioski Oslop, która słynie z rekinów wielorybich (największa ryba świata). Niech nie zmyli was „rekin” w nazwie tego potulnego jak baranek stworzenia. Wypożyczyliśmy sprzęt do nurkowania i podwodną kamerę, żeby móc natrzaskać trochę zdjęć :) W wodzie obowiązywał bezwzględny zakaz dotykania rekinów, ale co z tego jak same się pchały i muskały nas raz za razem :P
Po tym fascynującym doświadczeniu, pojechaliśmy wypożyczonymi skuterami na wodospady. Ogromne 3-piętrowe lawiny wodne obijały się o masywne skały, kończąc swój bieg w niewielkim jeziorku, błękitnym jak niebo w bezchmurny dzień. Nic nie stało na przeszkodzie aby się w nim wykąpać, więc skorzystaliśmy z takiej okazji :) Takiego bicza nie doświadczycie w żadnym Aquaparku! Podróż powrotna busem była równie przyjemna, ponieważ droga biegła przy samym wybrzeżu. Raz po raz mijaliśmy grupki rozentuzjazmowanych dzieci, które ochoczo machały do każdego z osobna.
Mimo zmęczenia, świętowaliśmy tego dnia prawie do białego rana. Jeden ze znajomych zasnął na dachu i obudził się czerwony na twarzy jak wór Świętego Mikołaja! Przez pierwsze dwa dni przespałem może z 3 godziny. Dnia trzeciego natomiast, Braise (właściciel) zabrał nas na zwiedzanie Cebu. Spora ilość targów w dzielnicy portowej robiła wrażenie, ale najbardziej urzekła mnie opowieść o Magellanie, którego plemię Lapu Lapu zabiło w miejscu, gdzie teraz stoi lotnisko :P Przypadek? Nie sądzę :D Po całodniowym zwiedzaniu, standardowo, wieczorem wybraliśmy się na miasto. Impreza skończyła się tak, że o 4 nad ranem, taksówkarz który nas wiózł, otworzył drzwi, puścił muzykę na full, a my tańczyliśmy i bawiliśmy się przed KFC!
Skoro Cebu mieliśmy już obcykane, zarezerwowaliśmy bilety na prom do wyspy Bohol. Po krótkim kursie, dotarliśmy do miejscowości Tagbilaran. Hostel w którym się zatrzymaliśmy, to jednym słowem wypasiona willa z basenem, naprawdę za grosze. Wypożyczyliśmy dwa skutery i wynajęliśmy przewodnika – Lito. Nie żebym kiedykolwiek prowadził skuter, albo przynajmniej miał prawo jazdy :P Na domiar wszystkiego, wziąłem jeszcze na swoje barki Khalę, która nie paliła się do prowadzenia motorbike’a. Ja osobiście byłem bardzo podekscytowany, choć muszę przyznać, że nieco obawiałem się jeżdżenia po mieście, bo nie obowiązują tam żadne zasady ruchu. Zatankowaliśmy nasze maszyny i wyruszyliśmy w siną dal! :P Pierwszy przystanek – Tarsiers (wyraki). Te malutkie zwierzątka to naturalny przykład depresji. Mają od ok. 15-18cm, ogromne oczy, które większe są od ich mózgów, a kiedy odczuwają ogromny stres (spowodowany nadmiernym naświetleniem lub hałasem), puszczają się z drzewa popełniając samobójstwo! Nie chcę oceniać po wyglądzie, ale wyraki wyglądają zdecydowanie na przerażone otaczającym je światem :P
Przystanek drugi – Czekoladowe wzgórza. Kiedy usłyszałem nazwę tego miejsca, wprost nie mogłem się doczekać aby je zobaczyć. Zastanawiacie się pewnie, czemu czekoladowe? Bynajmniej nie dlatego, że uprawia się na nich kakaowiec czy też, że oblane są pyszną mleczną czekoladą (jaka szkoda!). Wzgórza w lecie zmieniają kolor na brązowy. Ot, cała wielka tajemnica :P Czekoladowe wzgórza były naszym ostatnim przystankiem, zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną. Pędząc tak na naszych wspaniałych skuterkach, złapała nas burza, ale nie było czasu na przerwę, gdyż powoli zapadał zmrok. Niestety nie miałem szybki na kasku, więc deszcz naparzał mi w twarz jak przecinak. Z jednym okiem otwartym starałem się trzymać mojego pasa, ale momentami jechałem na ślepo (z Khalą na plecach). Wstąpiliśmy na chwilkę do parku linowego, gdzie za 350 filipińskich pesos można było przejechać się nad przepaścią. Mimo zaledwie 30 sekund frajdy i tak warto było spróbować, bo widoki przepiękne! Po lekkiej dawce adrenaliny zajechaliśmy jeszcze do malutkiego ZOO i wreszcie mogłem trochę ochłonąć po deszczowej przeprawie skuterem:) Jak już zeszło ze mnie ciśnienie i odpowiedzialność za moją pasażerkę, doszło do mnie, że to była superowa przygoda. Uwielbiam burze i deszcz! :)
Jak już wspomniałem, wstąpiliśmy do malutkiego ZOO żeby zobaczyć największego węża na Filipinach (przynajmniej tak twierdził właściciel). Wąż zjadł już kilka kurek, więc kiedy weszliśmy do klatki, wcale się nami nie interesował. Spędziliśmy w tym miejscu prawie godzinę, ponieważ załapaliśmy się akurat na piękny zachód słońca :) To był bardzo udany dzień dla nas wszystkich. Byliśmy szczęśliwi, bo jazda na skuterze przez filipińskie wioski, wytworzyła w nas ogromną ilość endorfin. Dobry humor udzielał się także Lito (nasz przewodnik), który cały czas dziękując Bogu, cieszył się , że może kupić kwiaty dla żony i czekoladki dla dzieci z okazji Walentynek! :) Wróciliśmy do naszego wypasionego hostelu i od razu wskoczyliśmy do basenu!
Jak już wspomniałem, wstąpiliśmy do malutkiego ZOO żeby zobaczyć największego węża na Filipinach (przynajmniej tak twierdził właściciel). Wąż zjadł już kilka kurek, więc kiedy weszliśmy do klatki, wcale się nami nie interesował. Spędziliśmy w tym miejscu prawie godzinę, ponieważ załapaliśmy się akurat na piękny zachód słońca :) To był bardzo udany dzień dla nas wszystkich. Byliśmy szczęśliwi, bo jazda na skuterze przez filipińskie wioski, wytworzyła w nas ogromną ilość endorfin. Dobry humor udzielał się także Lito (nasz przewodnik), który cały czas dziękując Bogu, cieszył się , że może kupić kwiaty dla żony i czekoladki dla dzieci z okazji Walentynek! :) Wróciliśmy do naszego wypasionego hostelu i od razu wskoczyliśmy do basenu!
15 lutego planowaliśmy wybrać się na wyspę Siquijor, na południe od Bohol, ale uciekł nam prom :P Złapaliśmy Jeepneya* i pojechaliśmy na oddaloną od Tagbilaran (o 18km) wyspę Panglao. Jeepney zapakowany był po sam koniuszek, a mi przypadło miejsce stojące na samym końcu :) Wiatr we włosach przy 60km/h przez dziurawe filipińskie drogi, wspaniałe uczucie! Nie mieliśmy gdzie mieszkać, gdyż decyzja o wyjeździe wyszła dosyć niespodziewanie, ale szczęśliwie znaleźliśmy kwaterunek zaraz po przybyciu. Przeznaczyliśmy to popołudnie na dobry obiad i kąpiel w morzu :)
Bez żadnych opóźnień, następnego dnia skierowaliśmy się w kierunku Siquijor :) Od razu po dopłynięciu do portu, wypożyczyliśmy sobie skutery. Tym razem nawet Khala spróbowała swoich sił, bo na wyspie nie było dużego ruchu. Jeżdżąc po wyspie, co kilkaset metrów można spotkać budki z litrowymi butlami po coca coli. W środku nie znajdziecie jednak odrdzewiającego napoju rodem z Ameryki. W butelkach „lokalsi” sprzedają benzynę, gdyż stacji jako takich na wyspie nie ma :)
Bez żadnych opóźnień, następnego dnia skierowaliśmy się w kierunku Siquijor :) Od razu po dopłynięciu do portu, wypożyczyliśmy sobie skutery. Tym razem nawet Khala spróbowała swoich sił, bo na wyspie nie było dużego ruchu. Jeżdżąc po wyspie, co kilkaset metrów można spotkać budki z litrowymi butlami po coca coli. W środku nie znajdziecie jednak odrdzewiającego napoju rodem z Ameryki. W butelkach „lokalsi” sprzedają benzynę, gdyż stacji jako takich na wyspie nie ma :)
Pojechaliśmy zwiedzić jaskinię, ulokowaną ok. 20 km od naszego hostelu. Dwie kobiety w klapkach jako przewodniczki + kaski z lampami = ekwipunek niezbędny do eksploracji jaskini! :P Przez niecałe 1,5 godziny przeciskaliśmy się przez wąziutkie szczeliny po pas w wodzie, aby w końcu dojść do niewielkiego podziemnego jeziorka. Kąpiel w naturalnym basenie, gdzieś po środku wielkiego kompleksu jaskiń, naprawdę na długo zapadnie mi w pamięć :) Oprócz jaskini, zwiedziliśmy właściwie jeszcze tylko kolejny wodospad, który nie był tak okazały jak ten z Cebu.
Spędziliśmy bardzo fajnie czas z ludźmi z hostelu, a zachody słońca każdego dnia, wyglądały dosłownie jak z pocztówek :) Jedną z nocy przespałem na hamaku. Całonocne śpiewanie, gra na ukulele i pyszne owocowe drinki utrzymywały nas w przeświadczeniu, że jesteśmy w raju! :) No ale oczywiście, nigdy nie może być tak do końca normalnie :P Podczas jednej z imprez, właściwie już pod jej koniec, postanowiliśmy… pójść się wykąpać i zaczekać na wschód słońca :) Plankton przy jakimkolwiek kontakcie zaczynał świecić, a niebo pełne gwiazd tylko dopełniało aurę pięknej nocy i miejsca. Jednak jak szybko władowałem się do morza, tak szybko z niego wychodziłem! Oczywiście nie miałem żadnego obuwia i pływając sobie beztrosko pomiędzy świecącym planktonem, nadepnąłem na morskiego jeża (nie mylić z mięsnym jeżem :P). Oczywiście nic z tym nie zrobiłem, gdyż alkohol bardzo efektywnie złagodził ból :P Jednak na drugi dzień, tak kolorowo już nie było. Doświadczeni osadnicy z hostelu oznajmili, iż najlepszym sposobem na pozbycie się kolców ze stopy jest… mocz. Tak o to, moja przygoda na wyspie Siqijor, skończyła się ze stopą, w misce z własną uryną. Rzeczywiście pomogło, ale tylko trochę, gdyż kilka kolców nadal mam, ale stopę codziennie polewam octem.
Tego dnia żegnamy się z Khalą i razem z Danielem łapiemy prom na kolejną wyspę – Palawan! Niestety nie ma bezpośredniego promu, więc byliśmy zmuszeni wrócić do Cebu, skąd odlatuje samolot do Puerta Princessy. Ponownie mieliśmy okazję odwiedzić naszych starych dobrych znajomych z Cebu Guesthouse Inn :) Planowaliśmy wyjść ponownie w miasto, ale brak snu i całodniowa podróż promem całkowicie odebrała nam siły. Na drugi dzień siedzieliśmy już w samolocie na Palawan :)
W Puerta Princessa nie ma właściwie nic do zwiedzania, dlatego też, zaraz po przylocie złapaliśmy busa do wioski Sabang, która słynie z podziemnej rzeki. Po raz kolejny, pojechaliśmy na czuja bez noclegu. Jak zwykle się opłaciło, gdyż znaleźliśmy na miejscu najtańsze zakwaterowanie w całej wiosce. Może warunki nie były idealne, bo roiło się od karaluchów, ale jakoś wytrwaliśmy. Jedząc obiad z poznanymi w busie Chinkami, dołączył się do nas Joseph. Jorge (jak nazywają go przyjaciele) jest samozwańczym przewodnikiem i zaoferował nam zupełnie inną wyprawę.Zamiast słynnej podziemnej rzeki, która uznawana jest nieoficjalnie, za jeden z cudów świata. Jako, że zarówno ja, jak i Daniel, nie przepadamy za komerchą i tłumami, postanowiliśmy przystać na propozycję Jorga :)
W Puerta Princessa nie ma właściwie nic do zwiedzania, dlatego też, zaraz po przylocie złapaliśmy busa do wioski Sabang, która słynie z podziemnej rzeki. Po raz kolejny, pojechaliśmy na czuja bez noclegu. Jak zwykle się opłaciło, gdyż znaleźliśmy na miejscu najtańsze zakwaterowanie w całej wiosce. Może warunki nie były idealne, bo roiło się od karaluchów, ale jakoś wytrwaliśmy. Jedząc obiad z poznanymi w busie Chinkami, dołączył się do nas Joseph. Jorge (jak nazywają go przyjaciele) jest samozwańczym przewodnikiem i zaoferował nam zupełnie inną wyprawę.Zamiast słynnej podziemnej rzeki, która uznawana jest nieoficjalnie, za jeden z cudów świata. Jako, że zarówno ja, jak i Daniel, nie przepadamy za komerchą i tłumami, postanowiliśmy przystać na propozycję Jorga :)
Wycieczka rozpoczęła się skoro świt. Szybkie śniadanie i już kilka minut później cała nasza 5 siedziała na dachu jeepneya :P Fantastyczne doświadczenie! Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zapuściliśmy się nieco głębiej w dżungle, mijając raz po raz liche mostki, które wyglądały jakby zaraz się miały zawalić. Trochę wspinaczki po ostrych i stromych skałach doprowadziło nas do ogromnej jaskini. Czas nas gonił, więc po kilku zdjęciach, podążyliśmy ścieżką do najważniejszego punktu naszej wyprawy. Chcieliśmy dojść do miejsca, gdzie podziemna rzeka, zaczyna swój bieg i chowa się pod skałami. Skały to niebyle jakie, bo czarny granit :) Był to ostatni punkt w planie tego dnia. W sumie troszkę żałowałem, że nie wybraliśmy się na podziemną rzekę, gdyż wycieczka z Jorgiem była ciekawa ale jednak miałem pewien niedosyt.
Popołudniu łapiemy busa do El Nido. Miejsca polecanego przez wszystkich i głównej atrakcji wyspy Palawan zarazem. Standardowo nie mamy gdzie spać, więc po raz kolejny musimy liczyć na łut szczęścia. Podróż była dosyć męcząca, gdyż na krętych serpentynach, dała mi się we znaki choroba lokomocyjna. Dojechaliśmy na miejsce ok 22:00. Ciemno, głucho, a w około pełno taksówkarzy, którzy oferują kosmiczne ceny, bo doskonale wiedzą, że o tej godzinie to już nie za bardzo mamy jakiekolwiek wyjście :P Na szczęście, po krótkiej chwili znaleźliśmy trycykl w przyzwoitej cenie, a kierowca pomógł nam nawet znaleźć hostel. To był strzał w dziesiątkę, bo hostel tani a właścicielka niezwykle miła i pomocna. Nie dość, że znalazła dla nas pokój z dodatkowym łóżkiem, to jeszcze zabukowała wycieczkę na dzień następny! Nie musieliśmy się więc martwić, o to co będziemy robić :) W El Nido można wybrać się na 5 standardowych tourów. Cztery z nich odbywają się na morzu, natomiast jeden jest lądowy. Nam polecono wycieczkę A i C, ze wskazaniem na tę drugą. Nilda (bo tak ma na imię właścicielka) zarezerwowała tour C po promocyjnej cenie 1100 filipińskich pesos.
O godzinie 9 rano wszyscy siedzieliśmy już na łódce. Poznaliśmy grupkę młodych Filipińczyków i wspólnie wyruszyliśmy na tzw. Island Hopping (mówiąc prościej – zwiedzanie wysp). Piękna pogoda, słoneczko i nieprawdopodobnie przeźroczysta woda, a także malutkie wysepki z piaszczystymi plażami, budowały krajobraz dookoła. Pierwszą wyspę jaką odwiedzamy, jest Helicopter Island. Co tu dużo mówić, wyspa wygląda jak wielgachny helikopter :P W każdym miejscu, mamy ok. 30-40min na nurkowanie i wypoczynek na plaży. Jedyny problem jaki pojawia się już na samym początku to ławice meduz, które przy kontakcie z naszą skórą, potrafią nieźle poparzyć. Mimo, że kilka z nich mnie dorwało, to całkiem przyjemnie spędziłem czas pod wodą, oglądając wszelkiego rodzaju rybki rodem z akwarium czy mini rafę koralową. Na poparzenia, nasi przewodnicy mieli przygotowany ocet i sok z cytryny, który łagodził ból w mgnieniu oka :) Cały dzień spędziliśmy pływając po lagunach i wylegując się na plażach. Zdecydowanie, było to jedno z najciekawszych przeżyć na Filipinach! :) Wieczorami wychodziliśmy na piwo do barów, gdzie bawiliśmy się do białego rana, poznając tłumy nowych ciekawych ludzi! :)
O godzinie 9 rano wszyscy siedzieliśmy już na łódce. Poznaliśmy grupkę młodych Filipińczyków i wspólnie wyruszyliśmy na tzw. Island Hopping (mówiąc prościej – zwiedzanie wysp). Piękna pogoda, słoneczko i nieprawdopodobnie przeźroczysta woda, a także malutkie wysepki z piaszczystymi plażami, budowały krajobraz dookoła. Pierwszą wyspę jaką odwiedzamy, jest Helicopter Island. Co tu dużo mówić, wyspa wygląda jak wielgachny helikopter :P W każdym miejscu, mamy ok. 30-40min na nurkowanie i wypoczynek na plaży. Jedyny problem jaki pojawia się już na samym początku to ławice meduz, które przy kontakcie z naszą skórą, potrafią nieźle poparzyć. Mimo, że kilka z nich mnie dorwało, to całkiem przyjemnie spędziłem czas pod wodą, oglądając wszelkiego rodzaju rybki rodem z akwarium czy mini rafę koralową. Na poparzenia, nasi przewodnicy mieli przygotowany ocet i sok z cytryny, który łagodził ból w mgnieniu oka :) Cały dzień spędziliśmy pływając po lagunach i wylegując się na plażach. Zdecydowanie, było to jedno z najciekawszych przeżyć na Filipinach! :) Wieczorami wychodziliśmy na piwo do barów, gdzie bawiliśmy się do białego rana, poznając tłumy nowych ciekawych ludzi! :)
Niestety czas płynie nieubłaganie i powoli musieliśmy się żegnać z tym wyjątkowym miejscem. Wróciliśmy do Puerto Princessy, żeby złapać samolot do Manili, skąd Daniel leciał do Singapuru a ja do Wietnamu. Czas który spędziłem na Filipinach był po prostu bezcenny! Wiecznie słoneczna pogoda, niesamowite krajobrazy i przede wszystkim wspaniali Filipińczycy, pozwalają zapomnieć o Bożym świecie całkowicie! Jeżeli tylko kiedykolwiek będziecie mieli możliwość odwiedzenia, tego odległego zakątka świata, zdecydowanie polecam! Wspomnienia i znajomości na całe życie gwarantowane! :)
Ja tymczasem ruszam dalej! W Manili (stolicy Filipin) wyrabiam wizę do Wietnamu i pędzę na samolot do Hanoi :) Ahoj przygodo! :P
Kuba
*Cibuana - w taki sposób określa się rodowitą mieszkankę miasta Cebu
**Jeepney - Popularny środek transportu na Filipinach. Często pięknie ozdobiony w rozmaite wzory. Jeepneye to przerobione amerykańskie terenówki wojskowe, które Amerykanie pozostawili na Filipinach po II Wojnie Światowej
Ja tymczasem ruszam dalej! W Manili (stolicy Filipin) wyrabiam wizę do Wietnamu i pędzę na samolot do Hanoi :) Ahoj przygodo! :P
Kuba
*Cibuana - w taki sposób określa się rodowitą mieszkankę miasta Cebu
**Jeepney - Popularny środek transportu na Filipinach. Często pięknie ozdobiony w rozmaite wzory. Jeepneye to przerobione amerykańskie terenówki wojskowe, które Amerykanie pozostawili na Filipinach po II Wojnie Światowej