Zanim jednak opowiem Wam o tej fantastycznej podróży, poruszę jeszcze temat delegacji z pracy, na którą mnie wysłano niespodziewanie na początku listopada. Ku mej uciesze, hotel postanowił wysłać mnie na tzw. „Taskforce” do miasta Kunming! (Jeżeli ktoś śledził bacznie mojego bloga, co pewnie nie było trudne przy częstotliwości 1 post na ruski rok :P Pewnie gdzieś tam mu świta nazwa tego miasta :) ). Kunming, to stolica prowincji Yunnan, którą odwiedziłem w maju tego roku. Miasto, to bardzo często określane jest mianem wiecznej wiosny, gdyż przez cały rok, pogoda nie ulega większym zmianom. Być może nie jest tak urokliwie jak pozostałe miejscowości w tej prowincji, ale zawsze to jakaś przyjemna odmiana od zanieczyszczonego i wyraźnie chłodniejszego Wuhan :) Wanda otwierała tam 6-gwiazdkowy hotel, a ja miałem pomóc przy realizacji tego przedsięwzięcia. Oczywiście na próżno łudziłem się, że będę robił coś ciekawego. Po przyjeździe okazało się bowiem, iż potrzebują mnie do mojej standardowej roboty w Chinach, czyli prezentacji mojej obco wyglądającej twarzy (tzw. Showing Face). Każdy obcokrajowiec zmaga się z tym tutaj, ale czasem można w ten sposób nieźle zarobić, o czym jeszcze dzisiaj wspomnę :) Przez okrągły tydzień stałem więc w głównym holu i witałem gości standardowym chińskim zdaniem („Dzień dobry, witamy w hotelu Wanda Vista Kunming” Co po Chińsku brzmi mniej więcej tak: Dzau Szau Hau, Hłang in głuang lin Wanda Vista Kunming). Jak tylko mogłem, pomagałem też na restauracji i w sali bankietowej. Fajnie było pooddychać świeżym powietrzem i powspominać wycieczkę, która była moją pierwszą samotną i jakże udaną wyprawą. Poznałem masę sympatycznych ludzi, z którymi nadal utrzymuje kontakt. Wieczorami chodziliśmy na regionalne przysmaki i robiliśmy sobie masę zdjęć, co przy dobie chińskich smartfonów, jest nieodłącznym elementem każdego wyjścia (musze przyznać, że też mnie ta moda trochę wciągnęła! :P).
W hostelu dowiedziałem się, że mimo wielu wycieczek, które hostel organizuje, nigdzie za bardzo się nie mogę wybrać z różnych względów. Najbardziej interesował mnie park narodowy „jiu zhai gou” z możliwością wspinania się i oglądania przepięknych jezior. Nie było opcji jechania grupą zorganizowaną, więc zorganizowałem się sam. Kupiłem bilet autobusowy do miasteczka w którym park jest położony i dowiedziałem się, jak się tam dokładnie dostać. Niestety sam park, nie jest położony blisko Chengdu, więc kolejne 10 godzin musiałem spędzić w autobusie, ale wierzcie mi było warto. Miałem ogromne szczęście, gdyż dopisała mi świetna pogoda, co przy zwiedzaniu tego miejsca jest obowiązkowe. Pierwszego dnia, kiedy wreszcie dojechałem do miasteczka w górach, szybko udałem się w poszukiwaniu hostelu. Pech chciał, iż w całej miejscowości wysiadł prąd. Ciemno jak… wiadomo gdzie, ja bez mapy i informacji gdzie jest hostel, który zabookowałem. A komórka ledwo zipie, bo robiłem nią masę zdjęć, przy czym zapomniałem wziąć z Chengdu ładowarki, bo zostawiłem tam kilka moich rzeczy (dramat.). Po omacku odnalazłem miejsce w którym miałem nocować. Ci którzy nie znają mnie osobiście, pewnie nie uwierzą, ale był to najlepszy hostel, w którym nocowałem podczas całej mojej podróży! Brak, ogrzewania, prądu i ciepłej wody (woda nawet nie była zimna… była lodowata! ps: To szare pomieszczenie po prawej na zdjęciu - Tak. To właśnie prysznic :P). W ofercie, którą znalazłem na Internecie, hostel oferował elektryczne koce. Przy braku prądu na nic się to zdało :P Jako, że warunki były esktremalne, a niebo zasypane gwiazdami, ponownie mogłem poczuć się jak w domu w Bieszczadach. Z uśmiechem na ustach męczyłem się więc by zasnąć w tej chłodni. Następnego dnia, udałem się do parku. Wejście 80 juanów + zielony autobus 80 juanów. Mimo bardzo bolącej stopy, po raz kolejny wyszła na jaw moja natura „zapieklaka” (uparciucha). W Pekinie kolejka zawiozła mnie na samą górę, więc w parku narodowym postawiłem na wspinaczkę, bo nie po to jechałem cały dzień do tego miejsca busem, żeby znowu siedzieć w busie… Wykupiłem więc jedynie bilet wstępu i wskazano mi drogę dla pieszych. Dziwnym trafem złożyło się tak, że tylko ja wybrałem taką drogę wejścia na górę. Popełniłem malutki błąd nie sprawdziłem jaką powierzchnię ma ten park, skoro kursują w nim autobusy… No ale nic! :P Wszedłem na ścieżkę dla wariatów, którzy nie wykupili busa i zadowolony zacząłem piąć się w górę! :) Po 10 metrach, wyrosła mi jak spod ziemi siatka z drutem kolczastym blokująca dalszą drogę. Musiałem kontynuować dalszą część wspinaczki po drodze asfaltowej, na której raz po raz mijały mnie busy roześmianych chińczyków. Zdenerwowało mnie to bardzo, bo nie po to NIE kupowałem biletu na busa, by iść asfaltem tą samą drogą… Szukałem więc okazji, by w jakiś sposób przeskoczyć rwący potok, po którego drugiej stronie, znajdowała się drewniana droga dla pieszych. Zszedłem z drogi i po jakiś konarach przeskoczyłem na drugą stronę potoku. Szedłem tak przez dobre 2,5 godziny, bardzo szybkim tempem. Mijałem malownicze miejsca i kilka tybetańskich wiosek. Czasem drogę blokowała mi kolejna siatka z kolcami ale zawsze udawało się jakoś ją zgrabnie obejść. Noga przyzwyczaiła mi się chyba do bólu, bo aż tak bardzo jej nie czułem :P Po około 3 godzinach wspinaczki doszedłem do miejsca gdzie zatrzymują się busy. Dowiedziałem się także, że od kasy biletowej do parkingu z busami na górze jest 14km. Co najgorsze, wyszło na jaw iż do tych najpiękniejszych jezior jest kolejne 14km. Podszedłem więc do budki z jedzeniem, przy której stała ławka, żeby chwilę odpocząć. Przysiadł się do mnie facet i kiedy usłyszał, że wdrapałem się z tym moim ciężkim plecorem aż do tego miejsca, kupił mi zupkę chińską, parówkę i coś do picia. Chwilę pogadaliśmy, na tyle, na ile pozwolił mi mój chiński i wtedy padła propozycja. Facet zaproponował, że wsadzi mnie do busa i będę miał okazję zobaczyć te najlepsze jeziora, ale drogę powrotną będę musiał wrócić na piechotę, bo nie mam przecież biletu. Zgodziłem się i już chwilę później, jechałem na gapę w dalsze rejony parku. Wysiadłem na samej górze i zacząłem schodzić w dół, mijając po kolei, kolejne niesamowite jeziora, z wodą o takim kolorze, że jeszcze w życiu czegoś takiego nie widziałem. Wróciłem do miejsca w którym miałem krótką przerwę, by po raz kolejny dać nogom odpocząć. W tym momencie miałem już za sobą ok. 25 km. Szczerze mówiąc, nawet jak na moje zapieklactwo i wolę przetrwania, było to naprawdę sporo, szczególnie, że plecak nie był zbyt lekki. Po raz kolejny jednak uśmiechnęło się do mnie szczęście, bo po drodze zatrzymał się autobus i kierowca powiedział, że mnie podrzuci, co bym nie tyrał kolejnych 14 kilosów. Tak o to, zwiedziłem cały park Jiu zhai gou za 80 juanów z przygodami i bez biletu na busa. Wróciłem do hostelu i od razu położyłem się spać. W międzyczasie poznałem Charliego (Brytyjczyka, który ostatnie dwa lata spędził pracując w Afganistanie). Charlie okazał się niezwykle sympatycznym gościem, więc wybraliśmy się na chińską herbatkę, bo było mega zimno i przegadaliśmy pół nocy.
Jeśli ktoś dotrwał do końca tego, jakże długiego posta – Dziękuję za poświęcony czas na tę lekturę i do usłyszenia następnym razem! :)
Kuba